Jadę do mechanika, bo mój samochód piszczy i świeci czerwoną kontrolką. Podobno coś jest nie tak z hamulcami. Zastanawiam się, ile osób zginęło, jadąc do mechanika z zepsutymi hamulcami. Pewnie wiele.
Jadę przez las. Wszystko jest rudo-żółte. Ładne. Przychodzi mi do głowy, że jeśli wypadnę z drogi, to może będę leżeć w tych liściach. Nie wydaje mi się, aby liście mogły zamortyzować mój upadek, tak abym przeżyła, ale przynajmniej nie będę wyglądać najgorzej. Lubię jesienne liście. Szkoda, że znowu jestem niepomalowana. Tym razem to nie kwestia próżności; tu chodzi o wizerunek i o zabobony. Kiedy oglądasz Annę Kareninę, przez cały czas zastanawiasz się, czy padła ofiarą systemu, czy była zwyczajnie głupią, egoistyczną suką. I wtedy przychodzi ostatnia scena, w której Anna Karenina umiera i wygląda pięknie. Rozumiesz już, że nie mogła być zła; źli ludzie nie potrafią być tak piękni, bo zło musiałoby jakoś z nich wyłazić – w postaci opryszczki albo przynajmniej wągrów.
Kończy mi się puder, muszę zamówić. Teraz nie tylko kontrolka piszczy, piszczą też moje hamulce. Mam przed sobą jeszcze 20 km, więc szanse na przeżycie znikome. Zastanawiam się, czy nie powinnam wysłać do męża ostatni SMS. Robię w głowie przegląd obejrzanych filmów i zastanawiam co, się pisze w takim SMS-ie. To powinno być coś z wyznaniem i przepraszaniem: „Kochanie, pewnie już się nie spotkamy. Musisz wiedzieć, że tak naprawdę udawałam, że rozumiem prawo Webera-Fechnera. Tak naprawdę wiedziałam o nim tylko tyle, ile zrozumiałam z Big Bang Theory„.
Bez sensu, równie dobrze mogę napisać: „Nie żyję, ale nie martw się, i tak byłam nie najbystrzejsza”. Myślę dalej. Nie mogłabym pracować jako copywriter – deadliny nie pobudzają mojej kreatywności. Może na kogo innego zadziałałby deadline mierzony starciem klocków hamulcowych.
Wyjechałam na obwodnicę. Nie ma już lasu. 15 km do celu. Ciężarówka z naczepą, która jedzie przede mną, gubi koło. Koło pędzi pod prąd i prawie ścina mi lusterko. Naczepa zaczyna przechylać się w lewo i teraz pędzi nachylona pod kątem 60 stopni do asfaltu. Kierowca odbija w prawo. Ścina trzy pasy, ciągnąc naczepę po asfalcie. Przez chwilę widzę tylko ścianę iskier. „Jak duża szlifierka” – myślę. Potem już tylko stoję na lewym pasie. Wszystko śmierdzi topionym asfaltem, rozgrzanymi oponami i czerwonym od tarcia metalem. „Śmierć nie powinna śmierdzieć w ten sposób” – myślę. Nie wiem, dlaczego zawsze wydawało mi się, że jeśli śmierć ma zapach, jest to zapach jaśminu.
Nie wiem, dlaczego jestem na lewym pasie, skoro jechałam prawym. Nie wiem, jakim cudem zielone BMW, które było przede mną, stoi teraz na prawym poboczu. Kobieta w samochodzie obok mnie – ryczy. Nic nie wkurza bardziej niż ludzie, którzy ryczą, kiedy starasz się udawać, że nic cię nie rusza. „Przestań się mazać jak jakaś pizda” – mówię niby do niej, ale bardziej do siebie. Muszę ruszyć. Podjeżdżam do ciężarówki, która wyhamowała na poboczu i zaglądam do środka, czy kierowcy nic nie jest. Raczej jest tylko w szoku. Chcę zapytać, jak jego zdaniem pachnie śmierć, ale ludzie nie lubią wariatów.
Wymyśliłam, co napisałabym do męża. Brzmiałoby: „Co to jest: ma dwie nogi i krwawi?”, a mąż odpisałby, jak zawsze zresztą; „Pół psa, ha ha”. A wtedy ja odpisałabym: „Nie tym razem”. Na pewno doceniłby moje czarne poczucie humoru w chwili śmierci.