Awizo – historia upadku

mailbox

Jest poniedziałek. Teoretycznie w tym tygodniu nie będę już bardziej wypoczęta. Nie zaczynam dnia od leniwej rozgrzewki – postanawiam zrobić wszystko, czego nienawidzę, jak najszybciej, żeby resztę tygodnia spędzić miło i przyjemnie.

Segreguję korespondencję. Energa chce, abym zapłaciła rachunek, ale nie podaje numeru konta ani nawet mojego numeru klienta. Odsyła mnie do e-BOK-u, do którego nie mogę się zalogować, bo pani w biurze wpisała mój adres e-mail z literówką. Nie mogę też wysłać formularza z zapytaniem, bo w formularzu należy podać numer miejsca poboru energii, a numer miejsca poboru jest tajny – znajduje się na drugiej stronie faktury. Faktura jest w e-BOK-u. Aby zalogować się do e-BOK-u, muszę kliknąć link aktywacyjny wysłany na nieistniejący adres e-mail. Pani w biurze twierdzi, że bez szans, że nic się nie da zrobić.

Czytam list z Sygma Banku. Mam zapłacić 7000 zł tytułem zaległych rat. Nigdy nie brałam kredytu na 7 tysi. Nie rozumiem też, dlaczego zwracają się do mnie per „Panie Marku”.
Wyciągam ze śmietnika kopertę. Faktycznie jest zaadresowana do Marka. Marek mieszka na ul. Śląskiej i – jeśli dobrze zrozumiałam – jest w czarnej dupie. Też jestem w czarnej dupie, bo naruszyłam tajemnicę korespondencji.

Przeglądam resztę listów, sprawdzając jednocześnie, czy są kierowane do mnie. Kolejny list z banku do pani Kasi. Też z ul. Śląskiej.

Wreszcie list z banku do mnie. „W wyniku powyższego potrącenia obie wymienione wierzytelności umarzają się nawzajem do wysokości wierzytelności niższej, co oznacza, że po porównaniu Pana wierzytelności wobec Banku z wierzytelnością Banku wobec Pana pozostaje różnica z tytułu umowy numer 0007 w wysokości ,00zł”.
Nie wiem, co oznacza kwota ,00. Przypuszczam, że ktoś skorzystał z metody copypaste, wklejając kwotę. Mnie ta zerowa odpowiada. Piszę list do banku.

„Drogi banku, z otrzymanej korespondencji zrozumiałam, że moje zadłużenie wynosi 0 zł. Proszę o pisemne potwierdzenie zamknięcia kredytu. Pozdrawiam serdecznie, a w załączniku przesyłam kopię otrzymanego dokumentu”.

Zobaczymy. Teraz awizo, którego zawsze boję się najbardziej. Awizowany przekaz pocztowy. Do odbioru na poczcie głównej. Sam widok awizo budzi we mnie strach. Skacze mi poziom kortyzolu, szaleje tętno. Postanawiam iść na pocztę, zanim znajdę jakąś sprytną wymówkę.
Różem do policzków i zielonym cieniem do powiek maluję na twarzy wojenne linie. We włosy wtykam pióro; nie mam orlego, więc zastępuję je moim starym Parkerem. Jestem gotowa na wojnę.

Ostatecznie decyduję się wyjąć pióro z włosów i zmyć z polików wojenne barwy.

Na poczcie są trzy opcje:
– w kolejce bez numerka.
– w kolejce z numerkiem.
– do okienka z numerkami, ale bez kolejki.

Na szczęście „w kolejce bez numerka” mnie nie dotyczy. Tam toczy się ostra walka; wytrawni gracze potrafią tak się ustawić, że nawet jeśli wepchną się tuż przed ciebie, zrobią to z taką pewnością siebie, że po chwili sam nie jesteś pewien, czy to nie ty się wepchnąłeś, więc przepraszasz i stajesz na końcu kolejki.

Biorę numerek. 25… 26… 30… 32… Zaczynam się nudzić. Wyświetla się 33 – to mój. Pani patrzy podejrzliwie na moje awizo. Woła Marzenkę. Marzenka też patrzy podejrzliwie na awizo. Razem patrzą.

– Co to? – pyta pani Marzenkę. Koleżanka odpowiada, że awizo.

– To jest awizo – potwierdzam.
– A po co pani mi to daje? – pyta obruszona.
– Bo tam jest napisane: „Awizowany przekaz pocztowy” i podany adres tej poczty – odpowiadam niepewnie.
– Przy wejściu jest napisane, że przekazy to w 12 albo 13 bez numerka.
– Nie, tam jest napisane: „Wypłata awizowanych przekazów rentowych i emerytalnych”. Moje awizo nie dotyczy ani renty, ani emerytury.
– Ale tam pani idzie… – dodaje.

To idę. Okienko nr 13 jest zamknięte, ale przed nim stoją stoły zastawione zniczami w promocji. Priorytetową misją poczty jest teraz sprzedaż zniczy i plastikowych kwiatów. Nad okienkiem 12 wyświetla się numer 36. Pani z numerkiem 36 idzie w stronę okienka. Ma z 70 lat i chodzi o kulach, bez problemu ją wyprzedzam.

– To jest awizo – mówię, podając pani z okienka kartkę, aby Marzenka nie musiała biegać i tłumaczyć.
– Wiem, co to jest.
– To już coś – ripostuję.

Pani o kulach przyszła walczyć o swoje miejsce i macha mi numerkiem przed oczami.
– To jest moja kolejka i mój numerek. Coś się pani pomyliło, się pani wpycha!
– To nie jest moja wina – odpowiadam. – Obydwie padłyśmy ofiarą – w najlepszej sytuacji – braku interpunkcji. Uważam jednak, że raczej chodzi o to, że panuje tu straszny burdel.

Pani, niby przypadkiem, wali mnie kulą w piszczel.

– Mam dla pani 3 złote i 60 groszy – to pani z okienka nr 12, wyraźnie obrażona faktem, że nazywam miejsce jej pracy burdelem.

Sprawdzam, co to za 3,6 zł. Kupiłam kiedyś coś na raty 0%. Takie prawdziwe zero. Wszyscy w sklepie byli tak znudzenie moim wykłócaniem się, że raty zero procent znaczą tyle, co raty zero i że nie chcę ani ich karty kredytowej, ani ubezpieczenia, ani rat 5%, że w końcu te 0% dostałam. No i spłaciłam, a nawet nadpłaciłam o 3,6 zł. Kredyt dostałam przez Internet, raty płaciłam przez Internet, korespondowaliśmy przez Internet, bo to jest taki bank internetowy, no ale moje 3,6 wysłali przekazem. Najwidoczniej przez Internet się nie dało.

Wychodzę z poczty. Piszczel dalej boli. Jak zawsze po wizycie na poczcie jestem wkurzona. Tym razem postanawiam napisać list do poczty polskiej. Zaczynam tak: „Proszę przesłać mi interpretację zdania: Wypłata awizowanych przekazów rentowych i emerytalnych. Na podstawie powyższego zdania proszę również określić, w jaki sposób należy wypłacić awizowane przekazy od babci”.

Potem jest: „Proszę również o wytyczne, jak zachować się w sytuacji, kiedy jest się atakowanym przez rozjuszone emerytki, po tym jak omija się kolejkę i wpycha bez numerka (na mocy prawa nadanego przez kartkę wiszącą za słupem)”.

Gdzieś dalej dodaję: „Sugeruje przeprowadzenie szkoleń z zakresu geografii dla listonoszy. Warszawa jest miastem, a Śląsk regionem, mylenie więc ulicy Warszawskiej ze Śląską i dostarczanie mi cudzej korespondencji wydaje się mocno nie na miejscu. Mylenie Warszawskiej z na przykład Wrocławską skłonna bym była wybaczyć”.

A kończę tak:

„Ps. Rozumiem, że tusza naszego listonosza oraz jego skłonność do spożywania alkoholu nie pozwalają mu wchodzić na czwarte piętro, prosiłabym jednak, aby moja korespondencja docierała do mnie przynajmniej w 95%”.

Końcówkę maila do poczty piszę schowana już w antykwariacie, między półkami. Między „Ekonomia i prawo”, a „Fizjoterapia”. Przede mną regał „Macierzyństwo”. Obok pozycji „Szczęśliwa ciąża” i „Jak wychować szczęśliwe dziecko” – „My dzieci z Dworca ZOO”.

Turlam się ze śmiechu, spazmatycznie łapiąc oddech.
Ktoś pyta, co się stało.
– Dowcip mi się przypomniał. Śmieszny.

Mam dość.

Idę na zakupy z Taco, bo Ferriss obiecał mi 4-godzinny tydzień pracy.

słoń

8.30

Jestem na siłowni. Zanim zmęczę mózg ciężką pracą, muszę zmęczyć mięśnie. Jestem na jodze. Za chwilę moje ciało się ożywi, serce otworzy na radość, a umysł uspokoi. Tak czytałam.
Kobieta przede mną ma prześwitujące legginsy i majtki w słoniki. Kiedy robi uttanasana, czyli wypina tyłek w moją stronę, widzę, że słoniki trzymają się za ręce i dają sobie buziaczki.

Internet kłamie. Mój mózg się nie uspakaja. Mój mózg nuci „Let’s do it like they do it on… Animal Planet”. Mój mózg jest mistrzem soundtracków. Słoniki bujają się rytmicznie. Staram się skoncentrować na ćwiczeniach. Podnoszę prawą nogę i… budzi się moja kontuzja prawego kolana.

9.40

Muszę kupić naturalne produkty, aby przygotować pełnowartościowy posiłek. Mężowi mam zapewnić 2000 kcal, sobie 1500, ale nie tak normalnie, w postaci pizzy oblanej oliwą z oregano, tylko w formie sześciu posiłków.
– Co będzie pani dzisiaj gotowała? – pyta pan w warzywniaku.
– Coś, co ma 500 kcal i będzie wyglądało dobrze na insta.
– Instant? Zupkę chińską?
– Nie, coś bardziej fotogenicznego – wyjaśniam. – Jedzenie musi być smaczne i estetycznie podane. Takie, żeby móc zrobić zdjęcie na Facebooka z hasztagiem #foodporn.
– To chyba dobrze, że ja się na Internecie nie znam. Kalafior mam ładny.
– Gdzie ja z kalafiorem do Internetu…?! Figi? Bataty? Może jarmuż?
– U mnie są ziemniaki – pan najwyraźniej czuje się obrażony.
– To może innym razem…

10.10

Mam 54 nieprzeczytane maile i 6 nieodebranych połączeń. Wypiłabym kawę, ale kawa odwapnia i odwadnia. Wypiłabym herbatę, ale jest niemodna. Teraz pije się wrzątek z owocami. Nie mam w domu nic owocopodobnego. Jest złota polska jesień. Mam złotą, polską cebulę. W świadomym odżywaniu istotne jest, aby jadać produkty lokalne i sezonowe. Cebula spełnia wszystkie warunki. Wkrajam pół do kubka ze Starbucksa. Jestem hipsterką.

13.20
Muszę jechać do Lidla po fotogenicznie jedzenie. Przepracowałam trzy godziny. Jestem po pobieżnej lekturze „4-godzinnego tygodnia pracy”. Zgodnie ze wskazówkami została mi jeszcze godzina pracy w tym tygodniu, a ja nawet nie wymyśliłam, jak oddelegować moje obowiązki jakiemuś dziecku z krajów Trzeciego Świata. Za dolara dziennie.

13.40

Podstawą szczęścia jest dobra organizacja. Dobra organizacja to listy. Listy zakupów. Listy planów krótkoterminowych. Listy marzeń. Nie mam listy zakupów, więc zakładam słuchawki i szukam na Spotify Taco Hemingwaya. Decyduję się na „Awizo” i chodzę po Lidlu, wybierając produkty z piosenki:

Ja znowu nie mam kwitu, kupiłem drogie chorizo
Jakieś żytnie pieczywo. Chleby ciemne jak Akon
Władam sojowym mlekiem, bo jestem soja Posejdon
Aha. Znowu nie mam na życie, wszystko wydałem na hummus
Ty jadłeś byle co, a widać, że apetyt ci urósł
Podczas gdy jadłeś kanapki, szynkę, majonez babuni
Ja jadłem jarmuż i bataty i prażone halloumi
Malinowe pomidory leżą dwa na stole
Mógłbym mniej wydawać forsy, ale płakać wolę
Jakieś pół wypłaty poszło mi na guacamole
Bo w Piotrze & Pawle cztery awokado dwa patole…

Dobra robota, Taco. Do listy zakupów dodaje jeszcze rybę. Staram się wymyślić kolejną zwrotkę. Z pstrągiem łososiowym i pistacjami. Nie umiem.

Początki blogowania

blogger

Jest 6.00, kiedy przeciągam się powolnie w łóżku i uśmiecham radośnie. Nie żeby leniwe przeciąganie się było w moim stylu. Radosne uśmiechanie się też nie jest. O 6.00 rano standardowo, ze łzami w oczach, kurwię pod nosem, ustawiając kolejne drzemki. To jest w moim stylu.

Dziś dzień poradnikowy. Wiem wszystko o tym, jak żyć dobrze, pełnią życia i jak zarządzać swoim czasem. Żaden poradnik nie pochwala jednak kurwienia pod nosem.

„It’s my lucky day, another day to be better than the day before” – powtarzam jak mantrę. To z poradnika z lat 90., ale Ameryki, więc u nas aktualne. W moich ustach brzmi jak przekleństwo. Prawa półkula mózgu jeszcze śpi, lewe oko łzawi z rozpaczy i tęsknoty za poduszką. To dzień w stylu slow life, więc muszę się spieszyć. Slow life zajmuje bardzo dużo czasu.

Pakuję się pod prysznic i staram nie przeklinać. Zimny prysznic, szorstka gąbka. Krew szybciej płynie — hartujemy się. Dzień jest lepszy. Tak przynajmniej obiecał pan z radia, który tłumaczył, jak żyć szczęśliwie. Chcę umrzeć. Jestem na dobrej drodze, bo zaraz zamarznę.

Jest 6.10

Mam mini włoski na łydce. Normalnie olałabym, ale Dominique Loreau mówi, że kobieta musi być zadbana, a jej ciało dokładnie oczyszczone, aby w ogóle zbliżyć się do spełnienia. Chcę być kobieta spełnioną – biorę depilator. Boli. Nie wiedziałam, że szczęśliwe i spełnione życie musi tak boleć.

Jest 6.30

Próbuję zrobić płatki orkiszowe, ale okazuje się, że trzeba było zabrać się za to wieczorem. Zjadam musli z owocami. Powoli. Odcięta od mediów społecznościowych. Na tym polega slow life. Podobno media społecznościowe niszczą życie towarzyskie, więc dopiero za dwie godziny dowiem się, że koleżanka zapytała, czy pójdę z nią do teatru. Ale wtedy będzie już za późno.

Mąż wstaje, a ja idę się malować. Normalnie jadę do szkoły niepomalowana, żyjąc potem niepomalowana tak długo, jak tylko się da. Niestety, kobieta spełniona dba o dokładne oczyszczenie i nawilżenie skory i maluje się. I to nie po to, aby podobać się innym, ale po to, aby czuć się dobrze ze sobą i okazywać sobie szacunek.

Nie pomaluję się. Przed chwila oblałam moją cienką, naczynkową cerę lodowatą wodą (aby czuć się szczęśliwą) i teraz moja twarz wygląda, jakby wiele razy dostała z liścia. Idę na kompromis i maluję rzęsy. Będę półatrakcyjna i okażę sobie pół szacunku.

6.50

Do tej pory było ok, bo córka spala. Teraz czas na budzenie. Budzenie mojego dziecka, które nie wie, że trzeba wstawać z radością, choć intuicyjnie ubiera się dzisiaj w wersji super slow life.
Spóźnimy się na pierwsza lekcje. Trudno. „Proszę o usprawiedliwienie nieobecności córki na pierwszej lekcji, ponieważ postanowiłam zostać lajfstajlową blogerką” – nie brzmi zbyt dobrze. Nic nie będę mówić – kiedy zobaczą moją czerwoną twarz, zrozumieją, że musiało stać się coś złego.