Problem zgubienia dziecka wydaje mi się raczej abstrakcyjny. Mojego dziecka nie da się zgubić. Gdyby Sylwia oddaliła się na więcej niż 10 metrów, o jej nieobecności zaalarmowałaby mnie głucha cisza, przerwa w potoku wypowiadanych słów i nagle urwany filozoficzny wywód o wpływie superdrogich flamastrów pędzelkowych na jakość merytoryczną projektu literackiego.
To zdecydowanie nie jest mój problem. Sylwia, której zniknę z pola widzenia, tak głośno i stanowczo krzyczy: „Mamo!”, że niejeden zaalarmowałby Ośrodek Pomocy Terroryzowanym Rodzicom, gdyby taki ośrodek istniał.
Jednak czasem, kiedy jestem w galerii handlowej, a głos obwieszcza z głośników, że czteroletni Filip czeka na rodziców w punkcie informacyjnym, moje matczyne serce przeszywa bolesny skurcz. Współczuję rodzicom, którzy w panice spędzili ostatnie minuty prawdopodobnie na desperackim biegu między regałami, panicznym pędzie alejką z sukienkami, zaglądaniu do przymierzalni i nagabywaniu przypadkowych ludzi, czy nie widzieli ich potomka.
Tak było i dzisiaj, kiedy przepełniona klientami galeria poinformowana o odnalezionym dziecku. „Czteroletni Filip oczekuje na rodziców w punkcie informacyjnym na parterze” – oznajmił ciepły głos w głośniku. Mężczyzna obok mnie odłożył na półkę Air Maxy, które właśnie oglądał, klepnął się w głowę jak człowiek, któremu umknęło bardzo banalne słowo, i choć miał je na końcu języka, nie był w stanie niczego wyartykułować. „Ach, Filip!” – szepnął i ruszył w kierunku schodów prowadzących na parter.
#parentingnaluzie #achtenFilip #butysąważne