‪#‎omiłościpisztylkozmywalnym‬ ‪#‎wszystkotakieproste‬

loveee

Jakiś czas temu przeglądałam z córką jej teczkę z rysunkami.
J: A co tu narysowałaś?
S: Tu…? Wiewiórki. A tu napisałam: „Kocham Tomka”, ale to już nieaktualne. Na szczęście napisałam zmazywalnym długopisem, więc zaraz mogę zetrzeć.

Przypomniało mi to pewną historię.
Poszłam kiedyś podpisać dokumenty w urzędzie stanu cywilnego i zapomniałam zmazywalnego długopisu. Wynikła z tego masa kłopotów i duże zamieszanie.

Czasem oblewam się kawą.

coffe

Są takie dni, kiedy wstaję z entuzjazmem godnym listopada, czyli w najlepszym wypadku – umiarkowanym.

Jest ciemno, jest zimno, jest bez sensu. Walczę, ale to nie jest mój dzień. Mój dzień może mieć miejsce w kwietniu, w czerwcu, nawet we wrześniu. Nigdy w listopadzie.

Po ośmiu godzinach pracy wszystko, co udało mi się osiągnąć, to wylać na siebie kawę. W sumie to nie jest prawda. Udało mi się jeszcze zrobić z trzech małych problemów – sześć dużych. Trudno.

Jadę odebrać córkę ze szkoły i wtedy przypominam sobie, że byłam tak zaabsorbowana swoim brakiem produktywności i komplikowaniem spraw prostych, że zapomniałam o jedzeniu.

Pakuję dziecko do samochodu i jadę na poszukiwania fastfoodu. Wyznaczam sobie cele, realne i mierzalne: nie chcę się już dzisiaj niczym oblać. Chcę zjeść burgera. Chcę przeczekać, aż dzień się skończy. To wszystko, czego oczekuję dzisiaj od życia.
Jemy frytki polane olbrzymią ilością ketchupu. Ketchup był w szklanej butelce – bardzo praktyczne. Wyładowałam na nim całą moją frustrację, waląc w denko i energicznie potrząsając.
– Patrz, mamo – mówi Sylwia, wskazuje kobietę w rogu sali – jaka ta pani przy sąsiednim stoliku jest śliczna. Jak ona się idealnie pomalowała.
Rzucam nienawistne spojrzenie w kierunku stolika. Faktycznie, wygląda jak ktoś, kto nigdy nic na siebie nie wylewa.
– Ty nie nosisz takich ślicznych sukienek, a czerwoną szminkę to masz może jedną. – Sylwia krytycznie mierzy wzrokiem mój luźny sweter.
– Byłoby mi łatwiej, gdybyś nie oklejała mnie naklejkami – odcinam się, ściągając z ramienia wielką odznakę „dzielny pacjent”. – Daj mi zjeść w spokoju.
Jemy w spokoju, do czasu kiedy Sylwia wybucha dzikim śmiechem.
– Patrz, co ta pani robi z ketchupem – wykrzykuje. – Nie umie polać frytek. Siły nie ma. – I dodaje, poważniejąc: – Jako matka byłaby zupełnie bezużyteczna.
– Byłaby beznadziejną matką — zgadzam się. – Jej dzieci musiałyby jeść frytki z dżemem.
Przyklejam naklejkę „wzorowy pacjent” z powrotem na sweter. – Fajnie, że dałaś mi tę większą – dodaję.
– Nie ma sprawy – odpowiada córka. – Tak naprawdę dałam ci większą, bo była brzydsza. Chciałam sobie zostawić tę różową.

Wszystkich Świętych to czas refleksji

Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że ja mogę się starzeć. Nic mnie nie tknęło, kiedy zorientowałam się, że kremy „under twenty” nie są adresowane do mnie i musiałam zmienić serię 20+ na 25+.

Zero podejrzeń, kiedy babka Croppa uznała, że nie należę już do ich grupy docelowej i nie dała mi ulotki.

Nic, kiedy moje wiecznie-robiące-zamęt-dziecko oznajmiło wytatuowanej kasjerce z piercingiem: „Wie pani, że moja mama też kiedyś była taka szalona…? Też nosiła takie kolczyki w twarzy, a jeden miała nawet w języku? Oczy też malowała taką ciemną kreską”.

Kasjerka spojrzała wtedy na mnie, a że była 7.40, widok przedstawiałam raczej opłakany. Stałam z włosem oklapłym, ze świecącym nosem i z tymi moimi porannymi, fioletowymi sińcami pod oczami. Kasjerka pobladła, dostrzegając najwidoczniej w mojej twarzy swoją twarz w przyszłości. Czułam się jak duch nadchodzących świąt z „Opowieści Wigilijnej”, patrzyłam więc tylko przepraszająco, że jestem przyszłością tak rozczarowującą, jednocześnie próbując zasłonić połą kurtki plamę od kawy na za dużej bluzie od dresu.

Kiedy wychodziłyśmy, dziewczyna miała już łzy w oczach. Więcej jej nie widziałam.

Ale nawet wtedy nie przyszło mi do głowy, że to starość tak z człowieka wyłazi, w tym braku piercingu i mocnej kreski.

Zresztą, jak niby miałabym być stara, skoro ja nawet nie jestem dorosła? Przecież siadam czasem na balkonie i tak się zastanawiam, kim zostanę, jak już będę dorosła. Kiedyś myślałam, że gdy to nastąpi, będę miała co najmniej z metr siedemdziesiąt. Trochę zaczynam w to wątpić, bo muszę jeszcze urosnąć jakieś 6 cm, ale nie tracę nadziei. Czasem myślę, że jak będę dorosła, to zostanę kimś ważnym – to mogłoby być fajne. Albo aktorką. Piosenkarką raczej nie, tak naiwna nie jestem. Może kierowcą ciężarówki? Nie podejmuję ostatecznej decyzji, bo takie kwestie trzeba dogłębnie przemyśleć, a ja mam przecież jeszcze dużo czasu.

Niestety, są na świecie ludzie, którzy pewne rzeczy uświadamiają ci w sposób dość brutalny. Kiedy poszłam kupić karnet na siłownię, przeczytałam, że na legitymację studencką oferują zniżki. No i były, jak w SKM-ce, do 26. roku życia. Pani dość obcesowo wytłumaczyła mi, że mogę sobie studiować, ćwiczyć i robić, co chcę, aby zatrzymać złudzenia, ale jak się kończy 26 lat, to się jest już dorosłym i trzeba za to płacić.

Najgorsze jest to, że różnica w cenie karnetu wynosiła 10%, czyli 12,90 zł. Więc ona mnie za pieprzone 12 zł i 90 gr pozbawiła złudzeń. Złudzeń pielęgnowanych latami.