8.30
Jestem na siłowni. Zanim zmęczę mózg ciężką pracą, muszę zmęczyć mięśnie. Jestem na jodze. Za chwilę moje ciało się ożywi, serce otworzy na radość, a umysł uspokoi. Tak czytałam.
Kobieta przede mną ma prześwitujące legginsy i majtki w słoniki. Kiedy robi uttanasana, czyli wypina tyłek w moją stronę, widzę, że słoniki trzymają się za ręce i dają sobie buziaczki.
Internet kłamie. Mój mózg się nie uspakaja. Mój mózg nuci „Let’s do it like they do it on… Animal Planet”. Mój mózg jest mistrzem soundtracków. Słoniki bujają się rytmicznie. Staram się skoncentrować na ćwiczeniach. Podnoszę prawą nogę i… budzi się moja kontuzja prawego kolana.
9.40
Muszę kupić naturalne produkty, aby przygotować pełnowartościowy posiłek. Mężowi mam zapewnić 2000 kcal, sobie 1500, ale nie tak normalnie, w postaci pizzy oblanej oliwą z oregano, tylko w formie sześciu posiłków.
– Co będzie pani dzisiaj gotowała? – pyta pan w warzywniaku.
– Coś, co ma 500 kcal i będzie wyglądało dobrze na insta.
– Instant? Zupkę chińską?
– Nie, coś bardziej fotogenicznego – wyjaśniam. – Jedzenie musi być smaczne i estetycznie podane. Takie, żeby móc zrobić zdjęcie na Facebooka z hasztagiem #foodporn.
– To chyba dobrze, że ja się na Internecie nie znam. Kalafior mam ładny.
– Gdzie ja z kalafiorem do Internetu…?! Figi? Bataty? Może jarmuż?
– U mnie są ziemniaki – pan najwyraźniej czuje się obrażony.
– To może innym razem…
10.10
Mam 54 nieprzeczytane maile i 6 nieodebranych połączeń. Wypiłabym kawę, ale kawa odwapnia i odwadnia. Wypiłabym herbatę, ale jest niemodna. Teraz pije się wrzątek z owocami. Nie mam w domu nic owocopodobnego. Jest złota polska jesień. Mam złotą, polską cebulę. W świadomym odżywaniu istotne jest, aby jadać produkty lokalne i sezonowe. Cebula spełnia wszystkie warunki. Wkrajam pół do kubka ze Starbucksa. Jestem hipsterką.
13.20
Muszę jechać do Lidla po fotogenicznie jedzenie. Przepracowałam trzy godziny. Jestem po pobieżnej lekturze „4-godzinnego tygodnia pracy”. Zgodnie ze wskazówkami została mi jeszcze godzina pracy w tym tygodniu, a ja nawet nie wymyśliłam, jak oddelegować moje obowiązki jakiemuś dziecku z krajów Trzeciego Świata. Za dolara dziennie.
13.40
Podstawą szczęścia jest dobra organizacja. Dobra organizacja to listy. Listy zakupów. Listy planów krótkoterminowych. Listy marzeń. Nie mam listy zakupów, więc zakładam słuchawki i szukam na Spotify Taco Hemingwaya. Decyduję się na „Awizo” i chodzę po Lidlu, wybierając produkty z piosenki:
Ja znowu nie mam kwitu, kupiłem drogie chorizo
Jakieś żytnie pieczywo. Chleby ciemne jak Akon
Władam sojowym mlekiem, bo jestem soja Posejdon
Aha. Znowu nie mam na życie, wszystko wydałem na hummus
Ty jadłeś byle co, a widać, że apetyt ci urósł
Podczas gdy jadłeś kanapki, szynkę, majonez babuni
Ja jadłem jarmuż i bataty i prażone halloumi
Malinowe pomidory leżą dwa na stole
Mógłbym mniej wydawać forsy, ale płakać wolę
Jakieś pół wypłaty poszło mi na guacamole
Bo w Piotrze & Pawle cztery awokado dwa patole…
Dobra robota, Taco. Do listy zakupów dodaje jeszcze rybę. Staram się wymyślić kolejną zwrotkę. Z pstrągiem łososiowym i pistacjami. Nie umiem.