Plisowana lampa.

akordeon

Pada, jest szaro i smutno. Nie opłaca mi się już wracać do domu, a jeszcze za wcześnie, żeby odbierać potomstwo ze szkoły. Nudzę się, a – jak wiadomo – nic tak nie sprzyja kompulsywnym zakupom, jak deszcz, szarość i nadmiar wolnego czasu.

Wchodzę do pierwszego mijanego na po drodze sklepu. Padło na sklep z bielizną. Oglądam legginsy trzymające pośladki tam, gdzie pierwotnie było ich miejsce. Cudowny wynalazek. Do tego są permanentne i nawet po naciągnięciu na zad XXL nie stają się przezroczyste. Jeśli kiedyś zajmę się działalnością charytatywną, będę rozdawać takie legginsy każdej babce, której tyłek, zapakowany w bawełniane gacie i lekko przysłonięty czarną rajstopą, zobaczę luźno bujający się w rytm jej kroków. Nie żadne ratowanie fok; legginsy puszupujące w komplecie z tuniką, aby zad zabezpieczyć!

No ale ja tu nie o legginsach, tylko o obsłudze sklepu. W sklepie siedzi kobieta w wieku średnim plus. Siorbie kawę z kubka z jakąś durną grafiką (wiem, że też takie macie – sklepy „Wszystko za 4 zł” zabiły w was resztki poczucia godności). W kręgach snobów mówimy, że kawa była parzona metodą kiperską, czyli sypaną do kubka kawę zalewano wrzątkiem, a potem mieszano.

W efekcie siorbania fusy osiadają pani na wąsie. Wiem, gdzie wcześniej stał kubek, bo teraz jest tam idealny kawowy okrąg. Babka pół stoi, pół leży na ladzie. To kobieta numer jeden.

Kobieta numer dwa też się rozlewa, tyle że po niskiej szafce. Gdybym chciała być miła, powiedziałabym, że po prostu na niej siedzi, ale bycie miłym dla Pani numer dwa nie jest moją intencją. Tak, jak pani numer jeden, siorbie kawę, tyle że nie ma wąsa.

Oglądam stanik. Nie jest zły, w dodatku przeceniony. Na dworze dalej pada.

– Coś Pani…? – To chyba do mnie i to chyba pytanie o to, czy w czymś mi pomóc.

– Tak – odpowiadam. – Potrzebuję taki, tyle że 70.

– Taka chuda to pani na pewno nie jest, ale jak tam pani chce – słyszę. – Tu mam taki dla pani. – Pokazuje model przypominający opaskę z bandaża elastycznego. Gdybym założyła czapkę i ten model, brakowałoby mi tylko akordeonu do looku rumuńskiego nastolatka.

– Wolałabym, nawet jeśli już nie z push up’em, to przynajmniej z fiszbinami – sugeruję.

Dostaję model, o który prosiłam. Idę do przymierzalni i zasuwam kotarę. Kawałek materiału jest całkowicie niedźwiękoszczelny, ale panie uważają inaczej.

– Się nie zmieści, nie zapnie, niby jak? – stwierdza jedna.

– No raczej, że nie — przytakuje druga – ale tak teraz jest; tu się ściskają, tam się wypychają. Z puszapem wywatowanym.

– Pewnie ma te majty; też takie ci robią, że do góry, ale pełniej.

– I chłop się obejrzy, bo ona źle niby nie wygląda, ale poduszki, poduszki i ściskanie się i puder. Się w 70 nie zmieści.

Trochę zaczyna mi się robić przykro, na szczęście do sklepu wchodzi inna klientka. Pyta o plisowaną koszulę nocną.

– Nie ma nic takiego – odpowiada pani numer jeden.

Klientka wychodzi, a ja wiem, że taka jest, bo wisi na wystawie.

– Durna jakaś – komentuje pani numer jeden. – Plisowana to może być lampa. Ludzie są durni.

– Plisowana – kwiczy pani numer dwa – piżama… Durna.

– Przecież ja mam wykształcenie w tym. Jakby coś takiego było, to bym wiedziała.

– Ale powiedz lepiej, dlaczego oni ci ten sklep zamykają? – pyta numer dwa.

– Bo im nie idzie – słyszę. – Se sklep kupili, a te staniki to nie biznes. I chcą to zamknąć.

– A co ty będziesz robić?

– No, dostanę odprawę i nie wiem – wyjaśnia. – Ja jestem specjalistą, a specjalistów nikt nie chce. Ja mam wykształcenie technik, ten od skór… Jak to było…? Taką nazwę ma… Technik kaletnictwa! –  wykrzykuje po chwili i dodaje: – To ci mówię, że jak by się materiał plisowało, to bym wiedziała.

– Dam pani szerszy – przypomina sobie nagle o mnie.

– Nie, dziękuję – odpowiadam. – Do widzenia.

Czasem oblewam się kawą.

coffe

Są takie dni, kiedy wstaję z entuzjazmem godnym listopada, czyli w najlepszym wypadku – umiarkowanym.

Jest ciemno, jest zimno, jest bez sensu. Walczę, ale to nie jest mój dzień. Mój dzień może mieć miejsce w kwietniu, w czerwcu, nawet we wrześniu. Nigdy w listopadzie.

Po ośmiu godzinach pracy wszystko, co udało mi się osiągnąć, to wylać na siebie kawę. W sumie to nie jest prawda. Udało mi się jeszcze zrobić z trzech małych problemów – sześć dużych. Trudno.

Jadę odebrać córkę ze szkoły i wtedy przypominam sobie, że byłam tak zaabsorbowana swoim brakiem produktywności i komplikowaniem spraw prostych, że zapomniałam o jedzeniu.

Pakuję dziecko do samochodu i jadę na poszukiwania fastfoodu. Wyznaczam sobie cele, realne i mierzalne: nie chcę się już dzisiaj niczym oblać. Chcę zjeść burgera. Chcę przeczekać, aż dzień się skończy. To wszystko, czego oczekuję dzisiaj od życia.
Jemy frytki polane olbrzymią ilością ketchupu. Ketchup był w szklanej butelce – bardzo praktyczne. Wyładowałam na nim całą moją frustrację, waląc w denko i energicznie potrząsając.
– Patrz, mamo – mówi Sylwia, wskazuje kobietę w rogu sali – jaka ta pani przy sąsiednim stoliku jest śliczna. Jak ona się idealnie pomalowała.
Rzucam nienawistne spojrzenie w kierunku stolika. Faktycznie, wygląda jak ktoś, kto nigdy nic na siebie nie wylewa.
– Ty nie nosisz takich ślicznych sukienek, a czerwoną szminkę to masz może jedną. – Sylwia krytycznie mierzy wzrokiem mój luźny sweter.
– Byłoby mi łatwiej, gdybyś nie oklejała mnie naklejkami – odcinam się, ściągając z ramienia wielką odznakę „dzielny pacjent”. – Daj mi zjeść w spokoju.
Jemy w spokoju, do czasu kiedy Sylwia wybucha dzikim śmiechem.
– Patrz, co ta pani robi z ketchupem – wykrzykuje. – Nie umie polać frytek. Siły nie ma. – I dodaje, poważniejąc: – Jako matka byłaby zupełnie bezużyteczna.
– Byłaby beznadziejną matką — zgadzam się. – Jej dzieci musiałyby jeść frytki z dżemem.
Przyklejam naklejkę „wzorowy pacjent” z powrotem na sweter. – Fajnie, że dałaś mi tę większą – dodaję.
– Nie ma sprawy – odpowiada córka. – Tak naprawdę dałam ci większą, bo była brzydsza. Chciałam sobie zostawić tę różową.

Anna Karenina i klocki hamulcowe

car

 

Jadę do mechanika, bo mój samochód piszczy i świeci czerwoną kontrolką. Podobno coś jest nie tak z hamulcami. Zastanawiam się, ile osób zginęło, jadąc do mechanika z zepsutymi hamulcami. Pewnie wiele.

Jadę przez las. Wszystko jest rudo-żółte. Ładne. Przychodzi mi do głowy, że jeśli wypadnę z drogi, to może będę leżeć w tych liściach. Nie wydaje mi się, aby liście mogły zamortyzować mój upadek, tak abym przeżyła, ale przynajmniej nie będę wyglądać najgorzej. Lubię jesienne liście. Szkoda, że znowu jestem niepomalowana. Tym razem to nie kwestia próżności; tu chodzi o wizerunek i o zabobony. Kiedy oglądasz Annę Kareninę, przez cały czas zastanawiasz się, czy padła ofiarą systemu, czy była zwyczajnie głupią, egoistyczną suką. I wtedy przychodzi ostatnia scena, w której Anna Karenina umiera i wygląda pięknie. Rozumiesz już, że nie mogła być zła; źli ludzie nie potrafią być tak piękni, bo zło musiałoby jakoś z nich wyłazić – w postaci opryszczki albo przynajmniej wągrów.

Kończy mi się puder, muszę zamówić. Teraz nie tylko kontrolka piszczy, piszczą też moje hamulce. Mam przed sobą jeszcze 20 km, więc szanse na przeżycie znikome. Zastanawiam się, czy nie powinnam wysłać do męża ostatni SMS. Robię w głowie przegląd obejrzanych filmów i zastanawiam co, się pisze w takim SMS-ie. To powinno być coś z wyznaniem i przepraszaniem: „Kochanie, pewnie już się nie spotkamy. Musisz wiedzieć, że tak naprawdę udawałam, że rozumiem prawo Webera-Fechnera. Tak naprawdę wiedziałam o nim tylko tyle, ile zrozumiałam z Big Bang Theory„.

Bez sensu, równie dobrze mogę napisać: „Nie żyję, ale nie martw się, i tak byłam nie najbystrzejsza”. Myślę dalej. Nie mogłabym pracować jako copywriter – deadliny nie pobudzają mojej kreatywności. Może na kogo innego zadziałałby deadline mierzony starciem klocków hamulcowych.

Wyjechałam na obwodnicę. Nie ma już lasu. 15 km do celu. Ciężarówka z naczepą, która jedzie przede mną, gubi koło. Koło pędzi pod prąd i prawie ścina mi lusterko. Naczepa zaczyna przechylać się w lewo i teraz pędzi nachylona pod kątem 60 stopni do asfaltu. Kierowca odbija w prawo. Ścina trzy pasy, ciągnąc naczepę po asfalcie. Przez chwilę widzę tylko ścianę iskier. „Jak duża szlifierka” – myślę. Potem już tylko stoję na lewym pasie. Wszystko śmierdzi topionym asfaltem, rozgrzanymi oponami i czerwonym od tarcia metalem. „Śmierć nie powinna śmierdzieć w ten sposób” – myślę. Nie wiem, dlaczego zawsze wydawało mi się, że jeśli śmierć ma zapach, jest to zapach jaśminu.

Nie wiem, dlaczego jestem na lewym pasie, skoro jechałam prawym. Nie wiem, jakim cudem zielone BMW, które było przede mną, stoi teraz na prawym poboczu. Kobieta w samochodzie obok mnie – ryczy. Nic nie wkurza bardziej niż ludzie, którzy ryczą, kiedy starasz się udawać, że nic cię nie rusza. „Przestań się mazać jak jakaś pizda” – mówię niby do niej, ale bardziej do siebie. Muszę ruszyć. Podjeżdżam do ciężarówki, która wyhamowała na poboczu i zaglądam do środka, czy kierowcy nic nie jest. Raczej jest tylko w szoku. Chcę zapytać, jak jego zdaniem pachnie śmierć, ale ludzie nie lubią wariatów.

Wymyśliłam, co napisałabym do męża. Brzmiałoby: „Co to jest: ma dwie nogi i krwawi?”, a mąż odpisałby, jak zawsze zresztą; „Pół psa, ha ha”. A wtedy ja odpisałabym: „Nie tym razem”. Na pewno doceniłby moje czarne poczucie humoru w chwili śmierci.

Wszystkich Świętych to czas refleksji

Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że ja mogę się starzeć. Nic mnie nie tknęło, kiedy zorientowałam się, że kremy „under twenty” nie są adresowane do mnie i musiałam zmienić serię 20+ na 25+.

Zero podejrzeń, kiedy babka Croppa uznała, że nie należę już do ich grupy docelowej i nie dała mi ulotki.

Nic, kiedy moje wiecznie-robiące-zamęt-dziecko oznajmiło wytatuowanej kasjerce z piercingiem: „Wie pani, że moja mama też kiedyś była taka szalona…? Też nosiła takie kolczyki w twarzy, a jeden miała nawet w języku? Oczy też malowała taką ciemną kreską”.

Kasjerka spojrzała wtedy na mnie, a że była 7.40, widok przedstawiałam raczej opłakany. Stałam z włosem oklapłym, ze świecącym nosem i z tymi moimi porannymi, fioletowymi sińcami pod oczami. Kasjerka pobladła, dostrzegając najwidoczniej w mojej twarzy swoją twarz w przyszłości. Czułam się jak duch nadchodzących świąt z „Opowieści Wigilijnej”, patrzyłam więc tylko przepraszająco, że jestem przyszłością tak rozczarowującą, jednocześnie próbując zasłonić połą kurtki plamę od kawy na za dużej bluzie od dresu.

Kiedy wychodziłyśmy, dziewczyna miała już łzy w oczach. Więcej jej nie widziałam.

Ale nawet wtedy nie przyszło mi do głowy, że to starość tak z człowieka wyłazi, w tym braku piercingu i mocnej kreski.

Zresztą, jak niby miałabym być stara, skoro ja nawet nie jestem dorosła? Przecież siadam czasem na balkonie i tak się zastanawiam, kim zostanę, jak już będę dorosła. Kiedyś myślałam, że gdy to nastąpi, będę miała co najmniej z metr siedemdziesiąt. Trochę zaczynam w to wątpić, bo muszę jeszcze urosnąć jakieś 6 cm, ale nie tracę nadziei. Czasem myślę, że jak będę dorosła, to zostanę kimś ważnym – to mogłoby być fajne. Albo aktorką. Piosenkarką raczej nie, tak naiwna nie jestem. Może kierowcą ciężarówki? Nie podejmuję ostatecznej decyzji, bo takie kwestie trzeba dogłębnie przemyśleć, a ja mam przecież jeszcze dużo czasu.

Niestety, są na świecie ludzie, którzy pewne rzeczy uświadamiają ci w sposób dość brutalny. Kiedy poszłam kupić karnet na siłownię, przeczytałam, że na legitymację studencką oferują zniżki. No i były, jak w SKM-ce, do 26. roku życia. Pani dość obcesowo wytłumaczyła mi, że mogę sobie studiować, ćwiczyć i robić, co chcę, aby zatrzymać złudzenia, ale jak się kończy 26 lat, to się jest już dorosłym i trzeba za to płacić.

Najgorsze jest to, że różnica w cenie karnetu wynosiła 10%, czyli 12,90 zł. Więc ona mnie za pieprzone 12 zł i 90 gr pozbawiła złudzeń. Złudzeń pielęgnowanych latami.

Idę na zakupy z Taco, bo Ferriss obiecał mi 4-godzinny tydzień pracy.

słoń

8.30

Jestem na siłowni. Zanim zmęczę mózg ciężką pracą, muszę zmęczyć mięśnie. Jestem na jodze. Za chwilę moje ciało się ożywi, serce otworzy na radość, a umysł uspokoi. Tak czytałam.
Kobieta przede mną ma prześwitujące legginsy i majtki w słoniki. Kiedy robi uttanasana, czyli wypina tyłek w moją stronę, widzę, że słoniki trzymają się za ręce i dają sobie buziaczki.

Internet kłamie. Mój mózg się nie uspakaja. Mój mózg nuci „Let’s do it like they do it on… Animal Planet”. Mój mózg jest mistrzem soundtracków. Słoniki bujają się rytmicznie. Staram się skoncentrować na ćwiczeniach. Podnoszę prawą nogę i… budzi się moja kontuzja prawego kolana.

9.40

Muszę kupić naturalne produkty, aby przygotować pełnowartościowy posiłek. Mężowi mam zapewnić 2000 kcal, sobie 1500, ale nie tak normalnie, w postaci pizzy oblanej oliwą z oregano, tylko w formie sześciu posiłków.
– Co będzie pani dzisiaj gotowała? – pyta pan w warzywniaku.
– Coś, co ma 500 kcal i będzie wyglądało dobrze na insta.
– Instant? Zupkę chińską?
– Nie, coś bardziej fotogenicznego – wyjaśniam. – Jedzenie musi być smaczne i estetycznie podane. Takie, żeby móc zrobić zdjęcie na Facebooka z hasztagiem #foodporn.
– To chyba dobrze, że ja się na Internecie nie znam. Kalafior mam ładny.
– Gdzie ja z kalafiorem do Internetu…?! Figi? Bataty? Może jarmuż?
– U mnie są ziemniaki – pan najwyraźniej czuje się obrażony.
– To może innym razem…

10.10

Mam 54 nieprzeczytane maile i 6 nieodebranych połączeń. Wypiłabym kawę, ale kawa odwapnia i odwadnia. Wypiłabym herbatę, ale jest niemodna. Teraz pije się wrzątek z owocami. Nie mam w domu nic owocopodobnego. Jest złota polska jesień. Mam złotą, polską cebulę. W świadomym odżywaniu istotne jest, aby jadać produkty lokalne i sezonowe. Cebula spełnia wszystkie warunki. Wkrajam pół do kubka ze Starbucksa. Jestem hipsterką.

13.20
Muszę jechać do Lidla po fotogenicznie jedzenie. Przepracowałam trzy godziny. Jestem po pobieżnej lekturze „4-godzinnego tygodnia pracy”. Zgodnie ze wskazówkami została mi jeszcze godzina pracy w tym tygodniu, a ja nawet nie wymyśliłam, jak oddelegować moje obowiązki jakiemuś dziecku z krajów Trzeciego Świata. Za dolara dziennie.

13.40

Podstawą szczęścia jest dobra organizacja. Dobra organizacja to listy. Listy zakupów. Listy planów krótkoterminowych. Listy marzeń. Nie mam listy zakupów, więc zakładam słuchawki i szukam na Spotify Taco Hemingwaya. Decyduję się na „Awizo” i chodzę po Lidlu, wybierając produkty z piosenki:

Ja znowu nie mam kwitu, kupiłem drogie chorizo
Jakieś żytnie pieczywo. Chleby ciemne jak Akon
Władam sojowym mlekiem, bo jestem soja Posejdon
Aha. Znowu nie mam na życie, wszystko wydałem na hummus
Ty jadłeś byle co, a widać, że apetyt ci urósł
Podczas gdy jadłeś kanapki, szynkę, majonez babuni
Ja jadłem jarmuż i bataty i prażone halloumi
Malinowe pomidory leżą dwa na stole
Mógłbym mniej wydawać forsy, ale płakać wolę
Jakieś pół wypłaty poszło mi na guacamole
Bo w Piotrze & Pawle cztery awokado dwa patole…

Dobra robota, Taco. Do listy zakupów dodaje jeszcze rybę. Staram się wymyślić kolejną zwrotkę. Z pstrągiem łososiowym i pistacjami. Nie umiem.

Początki blogowania

blogger

Jest 6.00, kiedy przeciągam się powolnie w łóżku i uśmiecham radośnie. Nie żeby leniwe przeciąganie się było w moim stylu. Radosne uśmiechanie się też nie jest. O 6.00 rano standardowo, ze łzami w oczach, kurwię pod nosem, ustawiając kolejne drzemki. To jest w moim stylu.

Dziś dzień poradnikowy. Wiem wszystko o tym, jak żyć dobrze, pełnią życia i jak zarządzać swoim czasem. Żaden poradnik nie pochwala jednak kurwienia pod nosem.

„It’s my lucky day, another day to be better than the day before” – powtarzam jak mantrę. To z poradnika z lat 90., ale Ameryki, więc u nas aktualne. W moich ustach brzmi jak przekleństwo. Prawa półkula mózgu jeszcze śpi, lewe oko łzawi z rozpaczy i tęsknoty za poduszką. To dzień w stylu slow life, więc muszę się spieszyć. Slow life zajmuje bardzo dużo czasu.

Pakuję się pod prysznic i staram nie przeklinać. Zimny prysznic, szorstka gąbka. Krew szybciej płynie — hartujemy się. Dzień jest lepszy. Tak przynajmniej obiecał pan z radia, który tłumaczył, jak żyć szczęśliwie. Chcę umrzeć. Jestem na dobrej drodze, bo zaraz zamarznę.

Jest 6.10

Mam mini włoski na łydce. Normalnie olałabym, ale Dominique Loreau mówi, że kobieta musi być zadbana, a jej ciało dokładnie oczyszczone, aby w ogóle zbliżyć się do spełnienia. Chcę być kobieta spełnioną – biorę depilator. Boli. Nie wiedziałam, że szczęśliwe i spełnione życie musi tak boleć.

Jest 6.30

Próbuję zrobić płatki orkiszowe, ale okazuje się, że trzeba było zabrać się za to wieczorem. Zjadam musli z owocami. Powoli. Odcięta od mediów społecznościowych. Na tym polega slow life. Podobno media społecznościowe niszczą życie towarzyskie, więc dopiero za dwie godziny dowiem się, że koleżanka zapytała, czy pójdę z nią do teatru. Ale wtedy będzie już za późno.

Mąż wstaje, a ja idę się malować. Normalnie jadę do szkoły niepomalowana, żyjąc potem niepomalowana tak długo, jak tylko się da. Niestety, kobieta spełniona dba o dokładne oczyszczenie i nawilżenie skory i maluje się. I to nie po to, aby podobać się innym, ale po to, aby czuć się dobrze ze sobą i okazywać sobie szacunek.

Nie pomaluję się. Przed chwila oblałam moją cienką, naczynkową cerę lodowatą wodą (aby czuć się szczęśliwą) i teraz moja twarz wygląda, jakby wiele razy dostała z liścia. Idę na kompromis i maluję rzęsy. Będę półatrakcyjna i okażę sobie pół szacunku.

6.50

Do tej pory było ok, bo córka spala. Teraz czas na budzenie. Budzenie mojego dziecka, które nie wie, że trzeba wstawać z radością, choć intuicyjnie ubiera się dzisiaj w wersji super slow life.
Spóźnimy się na pierwsza lekcje. Trudno. „Proszę o usprawiedliwienie nieobecności córki na pierwszej lekcji, ponieważ postanowiłam zostać lajfstajlową blogerką” – nie brzmi zbyt dobrze. Nic nie będę mówić – kiedy zobaczą moją czerwoną twarz, zrozumieją, że musiało stać się coś złego.