Poranek zastał Joasię krzątającą się żwawo po bieszczadzkiej chałupce, pakującą różne przydatki niezbędne w podróży i dbającą o to, by podróżny kuferek męża zawierał jego ulubione komplety bielizny i kosmetyki. Mąż ów, mężczyzna rosły jak większość Polaków, przystojny przy tym bardzo, nie bacząc na wczesną porę, pracował niestrudzony, przesyłając biznesową korespondencyję internetową zarówno z Niemcami, jak i mieszkańcami innych zachodnich mocarstw. Zajmował przecie bardzo zaszczytne stanowisko w polskiej firmie z polskim kapitałem, w której znajdywało zatrudnienie wielu mieszkańców gminy, a i podatki płacił słusznej wielkości, wspierając państwo polskie. Przedstawiciele firm niemieckich zabiegają o intratną współpracę z nim, wszak jest jednym z istotniejszym kontrahentów dla firm zagranicznych, i kto wie, czy ich gospodarka nie ległaby, gdyby nie te kontrakty.
Tuż po brzasku byli więc gotowi do podróży, której część planowali pokonać prywatnym automobilem, granicę przekroczyć pieszo, a tuż za nią skorzystać z miejscowej komunikacji.
Podróżowali więc wesoło, słuchając radia, i wraz z księdzem, który prowadził audycję, odmawiali koronkę w intencji obronności kraju. Sprawa ta bardzo była dla nich istotna.
Pieszą część wędrówki odbyli, trzymając się za ręce, była to bowiem rodzina szalenie się kochająca, a Łukasz prędzej życie oddałby za małżonkę, niźli dał ją skrzywdzić. Małżeństwem byli nieco ponad rok, jednak pewnikiem było, iż żar ich miłości pokona wszystkie drobne przeciwności losu, jakie pożycie małżeńskie może przynieść.
Joasia kobietą była piękną, szczupłą i wiotką niczym gazela, a lico miała śniade. Choć nieprzychylne języki posądzały ją o pochodzenie po części romskie, krew miała czystą i polską. Jedyną jej przywarą był może czasem zbyt cięty język, jednak czas i małżeństwo tak utemperowały jej charakter, że ten drobny mankament nadrabiała sercem wielkim i dobrym.
Najmłodszą podróżniczką była Sylwia, owoc niechlubnych grzechów młodości, panieńskie dziecię Joasi. Dziewczę to, urocze niczym matka, o twarzyczce drobnej i ślicznej, bardzo było układne i skradło serce ojczyma tak, iż uwzględnił ją w swoim testamencie. Uczynił, co prawda, zapis, iż część jej przypadająca przekazana zostanie pierworodnemu, jeśli taki się narodzi, bo choć Łukasz nie planował w najbliższym czasie własnego potomstwa, wiedział, że może przyjść moment, gdy każda szabla będzie na wagę złota, a Polsce trza będzie synów.
Już za ukraińską granicą wspólnie odśpiewali hymn i wsiedli do busa, który wieźć ich miał prosto do Lwowa. Podróż znosili ciężko, przywykli byli bowiem do pojazdów klimatyzowanych. Łukasz, bardzo doceniany w pracy, miał do dyspozycji luksusowy pojazd udostępniony na wyłączność, a Joasia szybko doszła do takiej wprawy w zarządzaniu obejściem, że w wolnych chwilach prowadziła skromny biznes. Odbywało się to bez szkody dla rodziny i domowego ogniska. Dawała tym samym dobry przykład, który inni mężowie stawiali swoim żonom za wzór. Z zarobionych w ten sposób pieniędzy sama zaopatrywała swoją garderobę, a po pewnym czasie kupiła sobie samochód niemieckiej marki. Z pewną pobłażliwością traktowała więc kierowcę, który zapytał, czy Joasia jest kosmonautą, że chce zapinać pasy. Nie beształa go też zbytnio, gdy nadwerężał zaufanie małżeństwa, podbijając stawkę, i przymykała oko, gdy kłamał, wygrażając, że innych autobusów nie znajdą. Wiedziała bowiem, że taki odważny lud jak Polacy nigdy nie kłamie. Okazało się jednak, że był to nieokrzesany Ukrainiec, od którego nie można było wymagać więcej niż od wołu czy krowy. Nie był to jednak człowiek bezrozumny zupełnie, zwierzył się bowiem parze, że najchętniej oddałby i siebie, i Lwów cały we władzę Polaków, tak jak to było drzewiej – tak doceniał rządy polskie i bogactwo ziem naszych.
Ukraina i lud lwowski jakby na ich przyjazd przyoblekli się w swe najpiękniejsze szaty, haftowane kwiatem o wzorem wszelakim, charakterystycznym dla tego regionu – wszak w dzień ten przypadało Święto Niepodległości.
Dziatki plątały się między nogami w kolorowych ubraniach, a i buty nosiły jak w dzień kościelny. Na pierwszy rzut oka można było je pomylić z polskimi, miały jednak w twarzy nieokrzesaną dzikość, a i maniery ich także pozostawały w tyle, nawet w porównaniu z Polaczkami z miejscowości wiejskich. Sylwia, dziecko jak na swój wiek nad wyraz mądre i inteligentne, choć czasem przesadnie miłosierne, chciało karmić te dzieci, rzucać im cukierki i resztki spakowanego prowiantu. Dzieci jednak patrzyły na nią krzywo i z obawą. Joasia zabrała córkę – trochę z obawy przed chorobami, które te szkraby mogły roznosić, a trochę po to, by przetłumaczyć młodej Polce, że inne narody nie potrafią okazywać wdzięczności, a wychowywane dziko stanowić mogą zagrożenie. Mądre dziecko zachowywało więc dystans przez resztę podróży, nie pozwalając sobie na zbytnią poufałość.
Dzień minął im na spacerach po dawnych ziemiach polskich i poszukiwaniu kamienicy, która należała przed wojną do Joasiowej babki. Jedli przy tym syto i dziwowali się niepomiernie, że lud prosty potrafi jednak uwarzyć strawę niezgorszą. W drogę powrotną udali się dnia następnego. Granicę przekroczyli w godzinach popołudniowych, szczęśliwie oddzieleni do pozostałych drutem kolczastym – wszak dla Polaków i innych europejskich narodowości wydzielona jest oddzielna bramka. Czuli się tedy dumni, że są synami i córkami Rzeczypospolitej zwycięskiej, wszechpotężnej.
Odprawę celną przeszli prawie bez przygód, choć Joasia przenosiła przez granicę 23 papierosy, a nie 20, jak należało. Stało się tak jeno przez nierozwagę, a strofowana nieco przez urzędniczkę, zażartowała, że na drobnej przestępczości nie zna się zupełnie. Może i zbytnio zaakcentowała „drobnej”, co celniczce było nie w smak, na szczęście z opresji wybawiła ją córka, która oczyma wielkimi wpatrując się w broń uwieszoną u boku, poczęła opowiadać, że jeśli w tej pracy broń nosić można, ona nie wyobraża sobie pracy nigdzie indziej niż tylko w służbie celnej, w obronie granic. Zmiękczyło to serce kobiety, która odprawiła ich jedynie uśmiechem. Joasi nie bardzo podobał się pomysł córki; wolała, by dziewuszka znalazła sobie zajęcie bardziej kobiece, wiedziała jednak, że czasy mogą takie nadejść, że i kobiety będą potrzebne nie tylko do łez przelewania.
Wrócili przeto bezpiecznie na łono ziemi ojczystej i poprzysięgli sobie, że choć podróżowanie miewa walory edukacyjne i kształtuje charakter, ziemi polskiej nigdy nie opuszczą, bo to Szopena muzyka gra im w duszach.
Część tekstu została metodą „copy-paste” z dzieł Sienkiewicza, jednak nie jest to plagiat a użycie prawa cytatu. Fragmenty cytowanie nie są oznaczone na bazie nadużytego prawa satyry. Dlaczego powstał tekst możecie poczytać na fb.
2 thoughts on “Wyprawa na dawne ziemie Polskie”