Dużo buszuję po Internecie. Taka praca. Dużo czasu spędzam na czekaniu w dziwnych miejscach i o dziwnych porach. Czytam wtedy blogi i artykuły. W ten sposób wpadł mi w ręce (na wallu) artykuł o podróżniku, fotografie, specu IT, socjalmedianinji, człowieku o wielu talentach, który – wykształcony za fińskie pieniądze w najlepszych fińskich szkołach – rozpoczął studia za pieniądze rodziców na prestiżowej brytyjskiej uczelni. Przez lata pracował w bogatej szwedzkiej firmie. Znudzony, podjął pracę zdalną i ruszył w świat, by wreszcie zacząć cieszyć się życiem.
Nie mówię, że to źle. Uważam, że to świetnie. Piszę o nim tylko dlatego, że chciałabym, abyście zrozumieli, dlaczego powstał ten wpis.
Ów Björn czy też Jörgen, podsumowując inspirujący artykuł na swój temat, podzielił się z czytelnikami refleksją, że pieniądze nie są w życiu ważne. Że pieniądze są narzędziem i że najważniejsze jest, aby marzenia zamieniać w cele.
Jeśli dalej nie wiecie, dlaczego o tym opowiadam, to jest ten moment, w którym Wam wytłumaczę. Sława nie jest w życiu ważna. Ja nie potrzebuję sławy. Sława jest jedynie narzędziem do realizacji marzeń zamienionych w cele. Za dużo naoglądałam się musicali, za dużo razy widziałam „Evitę”, bo ubzdurałam sobie teraz, że chciałabym, aby po mojej śmierci wszystkie stacje telewizyjne i rozgłośnie radiowe zamilkły, a naród popadł w zbiorową rozpacz. Takie mam w życiu cele. Sami rozumiecie: fame jest tylko narzędziem, dlatego w pogodni za większą klikalnością postanowiłam zmienić nieco profil bloga i zostać blogerką modową. Serio.
Chwilę po tym, jak zostałam oficjalnie blogerką modową, napotkałam pewne trudności. Powinnam fotografować się w nowo nabytych ubraniach.
Nie lubię się fotografować. Nie żebym była brzydka, co to, to nie. Jestem piękna jak jutrzenka o poranku, jak księżyc w nowiu… Najpiękniejsza. Jestem też niefotogeniczna. Bardzo. Mój nos jest nawet nielustrogeniczny. W lustrze wygląda na większy, niż jest naprawdę.
Postanowiłam martwić się tym później. Najpierw ruszyłam na zakupy. Jej!
Znacie te wszystkie żarty o kobietach na zakupach, jak to wracają objuczone pięcioma sukienkami w tym samym kolorze, z tysiącem torebek i debetem na karcie? Ha, ha!
W pierwszym sklepie okazało się, że jestem bardzo wysoka. Ta informacja przyda mi się, jeśli kiedykolwiek będę musiała znowu szukać męża, by na portalu randkowym w rubryce „Wzrost” bez wahania wpisać: „Wysoka”.
Wszystkie sweterki i bluzki sięgały mi pępka.
W kolejnym butiku wszystkie spodnie okazały się dwadzieścia centymetrów za długie. Stałam przed lustrem i próbowałam sobie wyobrazić, że przy mojej wielkości tyłka mam sugerowaną przez spodnie długość nóg – mogłabym zagrać główną rolę w horrorze o kobiecie-pająku.
Nie chciałam się poddawać. Poszłam do sklepu sportowego. Zawsze wydaje mi się, że zakup nowych dresów w cudowny sposób poprawi moje osiągnięcia na bieżni. Kiedy pewnym krokiem weszłam do sklepu, sprzedawca postanowił mi asystować i mnie zagadywać. Gdy tylko przyznałam się, że szukam bluzy do biegana, zaprowadził mnie na drugi koniec sklepu i postawił przed wieszakiem męskich T-shirtów.
– To męskie? – chciałam się upewnić.
– No, męskie są, bo pani przecież dla chłopaka szuka.
Sprzedawca nawet przez chwilę nie miał wątpliwości, że jeśli ktoś taki jak ja zjawia się w sklepie z odzieżą sportową, musiał zostać przez kogoś przysłany. Zrobiło mi się przykro. Powiedziałam, że mój chłopak lubi tylko różowe, a tu takich nie widzę – i wyszłam z niczym.
Kiedy jechałam ruchomymi schodami na podziemny parking, towarzyszyło mi przekonanie, że mam przynajmniej dwadzieścia centymetrów za krótkie nogi i dwadzieścia centymetrów za długi tułów. Wiedziałam też już na 100%, że nie powinnam biegać. Było mi przykro, bo nawet to lubię.
Na parkingu zdałam sobie sprawę, że jadąc schodami w dół, nie mogłam się dostać na parking na drugim piętrze. Zawróciłam i poszłam w kierunku właściwych schodów, po drodze kupując mydło do rąk.
Obiecałam Wam, że na tym blogu będę mówić Wam, jak żyć, bo zupełnie się na tym nie znam. Dziś pierwsza dobra rada:
Myjcie ręce, najlepiej mydłem. Mydło najlepiej kupić takie, na jakie macie ochotę, ewentualnie takie, jakie znajdziecie w sklepie przy wyjściu z galerii handlowej. Na koniec cytat z dziennika V. Woolf, abyście mogli zrozumieć tytuł.
Wpis z 18 grudnia roku 1928, wtorek:
„Wczoraj kupiłam sobie stalową broszkę za piętnaście szylingów. Wydałam trzy funty na naszyjnik z macicy perłowej – chyba od dwudziestu lat nie kupowałam żadnej biżuterii! Położyłam dywan w jadalni – i tak dalej. Mam wrażenie, że po takim naoliwieniu dusza ma się lepiej. Ważne jest, żeby wydawać swobodnie, bez skrupułów czy niepokoju; i wierzyć w to, że jest się w stanie zarobić więcej”.
V. Woolf „Chwile wolności. Dziennik 1915-1941” (przeł. M. Heydel)