Mój mąż budzi mnie po północy:
– Śpisz? – szepce.
Nic nie odpowiadam. Jest po północy. Leżę w łóżku. Naturalnie, że śpię. Łukasz nie daje za wygraną.
– Śpisz? – pyta po raz kolejny.
– Eweww – odpowiadam, dając mu znać, że już nie.
– Chory chyba jestem – oświadcza z przerażeniem trzylatka, który zaciął się w palec kawałkiem kartki.
Wiem, że jest chory, bo wieczorem nie grał na konsoli. Musi być w bardzo złym stanie.
– Ewweee – mówię, aby zrozumiał, że przyjęłam do wiadomości i zamierzam spać dalej.
Po drugiej w nocy budzi mnie znowu.
– Mam gorączkę – słyszę. – Chory jestem.
– Agrrrr – mówię i przykrywam głowę poduszką.
– Go-rą-czkę – dodaje Łukasz, akcentując wszystkie sylaby.
Na plecach czuję zimny powiew delikatnego wiatru, który na pewno przyniosła ze sobą kostucha stojąca już przy naszym łóżku, bo przecież mój mąż ma gorączkę. Otwieram oczy, spodziewając się zobaczyć nad sobą bladą twarz śmierci, która przyszła zabrać mi męża. Mam wrażenie, że już czuję zapach jej ciężkiego, metalowego sierpa.
Jednak nie, to nie śmierć. To mąż zabrał mi kołdrę. Próbuję ją odzyskać, argumentując, że zimno.
– Mi gorąco, bo mam gorączkę – odpowiada mąż. Zawijam się w koc, ponownie przykrywając głowę poduszką. Muszę wstać za cztery godziny.
O czwartej kolejna pobudka. Cierpienie w pojedynkę jest zupełnie bezzasadne. Może domyślacie się, co mój mąż chce mi powiedzieć. Że jest chory. Do tego potrzebuje termometru. Tłumaczę, że jestem matką i nie potrzebuję termometru, aby mieć pewność, że człowiek przebywający ze mną w pokoju ma gorączkę, ale nie więcej niż 38,5, i że dożyje poranka, jeśli przedtem nie zostanie zamordowany.
Po piątej historia zaskakująco przyjmuje inny obrót:
– Czy my mamy miskę? – pyta mąż, potrząsając mnie za ramię.
Walczę. Kurczowo trzymam się snu. To jest przyjemny sen. Chcę spać.
– Mamy miskę? – ponawia pytanie. – Wiesz, jestem chory, mogę spontanicznie wymiotować.
Gdyby moje dziecko nigdy dotąd nie miało grypy żołądkowej, gdybym nigdy dotąd nie trzymała niczyich włosów nad kiblem na sobotniej imprezie, może groźba obrzygania robiłaby na mnie wrażenie i wyrwała mnie ze snu.
– Nie mamy wiadra, a ty nie będziesz wymiotował – odpowiadam i rzucam spojrzenie niosące cichą groźbę. Gdyby Leonardo DiCaprio potrafił tak dobrze zagrać złamane serce jak mój mąż, z pewnością zdobyłby kilka Oskarów.
Za chwilę dzwoni budzik.
Kiedy wstaję po szóstej, jestem zaskakująco niewyspana i sfrustrowana.
Kiedy o ósmej próbuję zebrać się do pracy, okazuje się, że mój mąż przerobił moje biuro na mały szpital.