Moją przychodnię traktuję z nabożną czcią, dlatego teraz odczuwam pewien lęk, zupełnie jakbym miała bluźnić, obrażać świętości. Mimo wszystko jednak się odważę. Czuję silną potrzebę zrozumienia. Może podczas pisania znajdę odpowiedzi, których szukam.
Przychodnia rejonowa jest miejscem wielokrotnych cudów – przynajmniej takie mam wrażenie, bazując na swoich doświadczeniach z przeszłości.
Moje życie nie zawsze było piękne, a moje dziecko nie zawsze duże i samodzielne. Był czas, gdy moje dziecko chodziło do przedszkola. W przedszkolu panował cudowny zwyczaj niewpuszczania dzieci z gilem. Z gilem fantomowym również. Z gilem wyimaginowanym przyjacielem – również. Istnienie gila nie podlegało dyskusji, stanowiło prawdę objawioną. Fakt istnienia gila był nam, rodzicom, obwieszczany przez panią Krysię, panią Gabrysię lub inną panią giloznawczynię. Fakt istnienia gila, nawet jeśli okazywał się subiektywną opinią opiekunki, nie podlegał w żaden sposób odwołaniu ani nie przewidywał składania apelacji. Udowadnianie, że to nie katar, lecz sok, który dziecko wydmuchało nosem po tym, jak śmiało się w niebogłosy, równocześnie pijąc, było skazane na porażkę. A pokrętne tłumaczenie, że dziecko nie wyciera nosa w rękaw, lecz tym rękawem zazwyczaj się drapie – to już strzał w kolano. Tu można było tylko wygrać, ale w ten sposób wygrać, oznaczało przegrać, bo mogło się na przykład okazać, że to nie gile, a jakaś zakaźna drapanica podnosowa. I tak czy inaczej dziecko wstępu do państwowej instytucji nie miało.
Wyrok taki otrzymywało się zazwyczaj po południu, kiedy już nadziei na dostanie się do lekarza nie było. Warunkiem niezbędnym przywrócenia dziecka do zbiorowości przedszkolaków było okazanie zaświadczenia od pediatry, że dziecko jest zdrowe.
W tym miejscu odbiegnę nieco od tematu, bo przypomniało mi się szkolenie prowadzone przez generała Romana Polko. Opowiadał nam różne pseudomotywujące historie z pozycji autorytetu, człowieka zaprawionego w boju, stratega, ale każde z tych osiągnięć wydawało mi się blade w porównaniu z zapisaniem dziecka do pediatry.
W pierwszej kolejności należało określić, czy dziecko z niepotwierdzonym gilem jest chore, czy zdrowe. Zapisy dzieci zdrowych prowadzone są z dwutygodniowym wyprzedzeniem, pozostawało więc zapisanie dziecka jako chorego.
Przychodnia była otwierana o godzinie 7.30, nie oznaczało to jednak, że można pojawić się tam aż tak późno. W kolejce przed wejściem trzeba było stawić się już o 7.10. Zazwyczaj przed nami stało już kilka osób, ale jeszcze mieliśmy szanse. Kiedy drzwi się otwierały, rozpoczynało się grzecznościowe: „ Pan tu nie stał!”, „Gdzie się pchasz, babo?!”, „Wyjmij tę parasolkę z mojego oka!” i tym podobne. Kiedy w końcu udało nam się zarejestrować, umawiano nas na godzinę 13.00. Wydaje się banalne, jednak nie w sytuacji, gdy jesteś, na przykład, samotną matką, a właśnie w byciu samotną matką zdobywałam doświadczenie w tamtym czasie. Nie jest też łatwo, jeśli uświadomisz sobie, że branie wolnego przez matkę i przez ojca tylko po to, by uzyskać poświadczenie, że dziecko nie ma kataru, jest dość szalone.
I teraz pozostają dwie opcje: możemy pojechać i postać z dzieckiem pod przychodnią (mamy wtedy stuprocentową pewność, że dziecko się jednak rozchoruje, a my, zjawiając się po raz kolejny o 13.00, będziemy mieli stuprocentowo chore dziecko i zaświadczenie o braku kataru przepadnie), możemy też zostawić dziecko w domu. Na pewno niejedna osoba z przyjemnością przyjedzie do nas o 7.00 rano, aby je popilnować. To była ironia. Ludzie nieczęsto chcą nas odwiedzać o 7.00 rano, aby zająć się naszym dzieckiem. Naprawdę. Nawet gdyby chcieli, zazwyczaj chodzą do pracy, więc zostaje nam szeroki asortyment bezrobotnych, niepracujących sąsiadów alkoholików, którzy za flaszkę mogą zająć się pociechą, sąsiadka nie alkoholiczka z narkolepsją, lat 90, i dwunastoletnia córka sąsiadów, która przed ósmą musi zjawić się w szkole. Jeśli kochasz swoje dziecko, zazwyczaj rezygnujesz z tych opcji. I co teraz, generale Polko? Nie masz dużo czasu na wymyślenie strategii, bo szef dzwoni i pyta, dlaczego nie ma cię w pracy.
Takie są właśnie moje wspomnienia z przychodnią.
Później przeprowadziłam się, zmieniłam przychodnię, i zdarzyło się coś dziwnego. Kiedy pojawiam się w niej o dowolnej godzinie, po prostu rejestruję dziecko, siadam w poczekalni i maksymalnie po 20 minutach przyjmuje nas lekarz. Dlatego uważam to miejsce za święte, co nie przeszkadza mi jednocześnie trochę się pośmiać. Z procesu informatyzacji. Z wkraczania w dwudziesty pierwszy wiek. Albo z domykania dwudziestego wieku.
Proces informatyzacji nie jest bezbolesny, został za to przyjęty z entuzjazmem. Wszyscy lekarze posiadają komputery, klawiatury i drukarki. W specjalnych programach mają wpisane dane pacjenta.
– Mam tu wszystko – mówi uszczęśliwiona pediatra. – Mam tu wpisane, jakie leki bierze na stałe i tylko naciskam „drukuj”; nie muszę ciągle wpisywać. Teraz jeszcze nie będę drukować, bo muszę dopisać nowy lek – dodaje i poprawia klawiaturę. – Coś mi się tu nie chce wkliknąć. O, wkliknęło mi się i usunęło wszystko… Czasem taki psikus robi się w tym naszym systemie – tłumaczy. – Coś się kliknie i wszystko się usuwa. No nic, wpiszę.
Patrzę, jak stuka jednym palcem w różne klawisze, a najwięcej w backspace. Jedna litera napisana, dwie usunięte. Nie dziwię się. To jest bardzo dobra i fajna lekarka. Gdyby tylko miała lepszą koordynację ręka-oko, mogłaby zostać chirurgiem naczyniowym w jakimś szpitalu w Jeleniej Górze, zamiast w ciasnym gabinecie siedzieć w ciasnym fotelu vis a vis plakatu z miśkiem radośnie zezującym na butelkę syropu na kaszel.
– No i mam! – słyszę. – Wpisałam to, co było. Teraz wpiszę to nowe – mówi, po chwili dodając: – Znowu coś mi się nie kliknęło…
Patrzę na miśka. Wydaje się trochę przerażający. Bałabym się siedzieć z nim sama w tym gabinecie.
– No i mam. Wydrukuję teraz. Jeśli drukarka zadziała.
Słyszę szum i warkot. Drukarka działa. Biorę stertę skierowań i recept i idę do recepcji. To dopiero początek przygody.
W recepcji zapisuję dziecko do specjalisty. Specjalista też jest zinformatyzowany. Zinformatyzowany oznacza mniej więcej tyle, że kiedy wchodzę do gabinetu, wyciąga zeszyt i bierze linijkę i długopis. W zeszycie ustawionym w poziomie rysuje poziome kreski. Jedna kreska, pięć kratek przerwy, kolejna kreska i kolejna przerwa. Potem obraca zeszyt i ustawia pionowo. Piękna tabelka. Równa.
Specjalista uruchamia komputer, otwiera jakiś plik i chce coś wydrukować. Drukarka nie działa. Chwila na zdiagnozowanie problemu – i sukces! Drukarka była odłączona od kontaktu. Po chwili lekarz ponownie drukuje kartę, na której jest narysowana tabela, i przepisuje informacje z tabeli do zeszytu. Wydrukowana tabela pochodzi z systemu informatycznego, w którym w cudowny sposób znalazły się notatki od pediatry. Teraz te informacje trafiają do zeszytu. Po chwili specjalista bierze ode mnie kartę, wydrukowaną przez panie z recepcji, i przenosi część danych do zeszytu. Podkreśla całość równą linią, narysowaną od linijki, i stawia pieczątki: w zeszycie, na mojej karcie, na swojej karcie. Swoją kartę podbija drugą pieczątką i chowa do szuflady pod oknem, moją kartę podbija dwoma pieczątkami i chowa do szuflady biurka. Coś jeszcze dopisuje w zeszycie. Wyciąga kartę z szuflady pod oknem i dostawia na niej kolejną pieczątkę. Odkłada do szuflady. Przepisuje coś z zeszytu do systemu informatycznego. Wreszcie jesteśmy gotowi.
– Dziecko tak kaszle? – pyta, podnosząc głowę znad zeszytu.
– Teraz zaczęła kaszleć – odpowiadam zgodnie z prawdą. Moje dziecko jest gwiazdą, która musi być w centrum uwagi. Przez dziesięć minut siedziała cicho. Nikt nie zwracał na nią uwagi, kiedy wierciła się na krześle, mruczała, rozwiązywała i zawiązywała buta, zaczęła więc oficjalnie kaszleć – to zazwyczaj zwraca uwagę lekarzy.
– Jeśli tak kaszle, to musi przyjść innym razem, bo tak się badania nie zrobi.
Specjalista oddaje nam kartę wyjętą z szuflady biurka, kartę z szuflady pod oknem, przekreśla zapiski w zeszycie i na przekreśleniu stawia parafkę. Zamyka okno systemu informatycznego.