Chodzę czasem do piekarni i nie ma w tym nic szalonego ani odkrywczego. Moje zapotrzebowanie na chleb jest stałe, co nie zmienia faktu, że brak chleba zawsze okazuje się dla mnie zaskakujący. Ten codzienny proces bycia zaskakiwaną brakiem chleba stał się pewną formą rytuału.
Na naszym osiedlu jest piekarnia w wersji luksusowej. Nie jakaś zwykła, plebejska piekarnia, w której kupisz chleb oliwski w wersji krojonej oraz niekrojonej; piekarnia deluxe, piekarnio-cukiernia ze stolikiem. Stolik jest mały i skromny, a jednak ustawiony w strategicznie rewelacyjnym miejscu, tuż obok przeszklonej witryny. Przy stoliku można usiąść i zjeść kupioną bajaderkę lub kawałek serniczka. Krzesełko, na którym się siedzi, nie jest jednak najwygodniejsze na świecie – ma metalowe nogi i plastikowe siedzisko; to taka nieco upgradowana wersja krzesełka ogrodowego.
Stolik jest chwiejny, nakryty lekko naderwaną ceratą, a serniczek zjada się z papierowego talerzyka. Istnieją przesłanki, że ten sam kawałek ciasta można byłoby zjeść, siedząc wygodnie we własnym fotelu, a jednak w domu nikt cię nie widzi, podczas gdy tu siedzisz tuż przy szybie i widzą cię wszyscy przechodnie. Widzi cię Nowakowa, co uganiała się za twoim Jankiem, szybko z nim wpadła, za mąż za niego wyszła i teraz emeryturę po nim ma marną, a ty po swoim masz taką, że co drugi dzień sernik jesz. I widzi cię Nadmorska, co chwali się ciągle tymi dziećmi, a jak ją odwiedzają, to ona im ciasta piecze. Nadmorska widzi, że ty nic nie musisz piec, tylko idziesz, płacisz – i masz.
Tak, jak mówiłam: piekarnio-cukiernia deluxe.
I ja w tej piekarni bywam. Mogłabym gdzie indziej kupować chleb, ale lubię akurat tam, bo po drodze mijam warzywniak i zawsze macham do pana z warzywniaka, a pan uśmiecha się do mnie i to jest zawsze bardzo przyjemne; po takim uśmiechaniu myślę o sobie dobrze i wydaje mi się, że ja to jednak jestem czasami miła i raczej całkiem niegłupia, i że życie mi jakoś ostatnio idzie, więc może sobie poszaleję i zamiast chleba oliwskiego – kupię dziś z żurawiną albo ze śliwką?
I kiedy w przekonaniu o swojej zajebistości wchodzę do sklepu, mijam emerytki, proszę o chleb i chleb dostaję, niby wszystko idzie zgodnie z planem. Niby, bo emerytki zamierają na chwilę i intensywnie zatapiają się w rozmyślaniach, po czym jedna z nich autorytarnym, nieznoszącym sprzeciwu tonem pyta: „Co leci po siedemnastej?”.
Nie odpowiadam, bo z interakcji społecznych dobrze wychodzi mi tylko machanie do pana z warzywniaka. Zazwyczaj, jeśli już jakaś odpowiedz pojawi się w mojej głowie, często jest niebywale błyskotliwa i równie niebywale chamska, przez co zmusza mnie do zweryfikowania mojego poglądu na temat samej siebie, zgodnie z którym jestem miła.
Milczę więc uparcie i rzucam błagalne spojrzenie w stronę sprzedawczyni – w końcu zostawiam złoty osiemdziesiąt w jej piekarni prawie codziennie, więc jakaś pomoc mi się należy…? Stara się pomóc, rzucając pytanie pomocnicze; pierwsze, jakie przychodzi jej do głowy, czyli: „Ale gdzie leci?”. Emerytki patrzą na nas pełne pogardy, bo pytanie najwyraźniej wydaje im się głupie. „No w telewizji leci, gdzie ma lecieć? Zaraz po takim programie, w którym facet mówi” – dodają.
Przyznaję, że nie wiem. Sprzedawczyni też nie wie. Chcę wyjść. Zanim drzwi na dobre zamkną się za mną, słyszę ponownie pogardliwe: „Ta młodzież to się teraz już kompletnie na niczym nie zna i niczego nie wie”.
Wracam do domu z chlebem z żurawiną, świadoma własnych słabości. Nigdy nie wygram w „Familiadzie” ani w „Milionerach”, bo teraz to już nie mam pewności, czy to życie aż tak dobrze mi wychodzi.