Nie bardzo mogę opowiedzieć Wam coś ciekawego, bo ostatnimi czasu siedzę w pracy nie tak normalnie, że tylko ja i mój komputer, czyli tak, jak trzeba, ale w takiej szalonej konfiguracji, jakby trójkącie. Występuję ja, mój komputer i jakiś inny człowiek. Nie wpływa to najlepiej na moją blogerską płodność, bo kiedy chcę napisać, że jaja straszne, widzę, że ta osoba odświeża ekran i sprawdza, czy już, czy już została gwiazdą wpisu. To niby dobrze robi na statystyki bloga, bo jest 360 wejść w ciągu godziny, ale jednak z jednego IP, co chyba nie wygląda zbyt dobrze.
Nie wiem, w jaki sposób dowiedzieli się o moim anonimowo prowadzonym blogu, bo zaproszenia do polubienia fanpage’a wysłałam tylko najbliższym dwustu pięćdziesięciu znajomym, a to moje rozdawanie autografów proforma, na wypadek, gdybym kiedyś stała się sławna, wcale nie było tak napastliwe, jak niektórzy przedstawiali. To był ukłon w stronę osób nieśmiałych, które wstydzą się przyjąć taki dar, dlatego pytałam nawet trzykrotnie, czy na pewno nie chcą.
To może być również kwestia tego, że raz w tygodniu loguję się na facebookowym koncie męża, aby polajkować wszystkie swoje posty, bo z mojego konta nie bardzo wypada. Tak myślę.
Tak czy inaczej – domyślili się. Mogę opowiedzieć o mojej niepracy, czyli budownictwie. W pracy co prawda zajmuję się raz na jakiś czas wykończeniówką, ale wykończeniówka różni się zasadniczo od budownictwa od podstaw tym, że w pierwszym przypadku w obiekcie zainteresowań są drzwi, a w drugim ich nie ma. Od tej zasadniczej różnicy zależy powodzenie projektów. W pierwszym przypadku sprawę załatwia się dość łatwo, bo tworzy się harmonogram prac (to znaczy chodzi się z panem Kazikiem czy innym Marianem po mieszkaniu i tenże Marian lub Kazik pyta uprzejmie: „Kto pani tak to spierdolił?”. Potem opowiada, że „to się machnie raz-dwa, to się zrobi na prima de luxe, a to paniusia będzie miała zrobione na cacyk do końca tygodnia”).
I jak już te terminy uzgodnimy, sypię kilka złotych monet ścieżką prowadzącą na darmowy zamknięty parking, a oni tą ścieżką podążają. I wtedy trach! Brama się zamyka, drzwi się zatrzaskują, a paniusia sprawdza, jak to zgodnie z harmonogramem ma na cacyk. Straszny płacz tym sprytnym zabiegiem spowodowany trwa góra dwa dni, bo potem orientują się, że codziennie przynoszę i konserwy, i paczkę Marlboro czerwonych, czyli życie jak w Madrycie. Że „pani to lepiej jak żona i do tego nie straszy ryjem”.
Czasem przy tych pracach pojawiają się małe kłopoty, obwieszczane zdawkowym: „Kurwa, nie da się, no nie da się!”, po którym następuje dłuższy wywód o rodzinie i o piątce dzieci na utrzymaniu, i o tym, że jak pisaliśmy w umowie o wyburzeniu ściany dwa metry na cztery metry o grubości dwunastu centymetrów, to on myślał, że to inna ściana i że piątka dzieci w domu głodnych, więc to będzie drożej, niż się umawialiśmy, bo każde dziesięć centymetrów będzie burzyć dwie godziny albo i dobę. Wtedy sprawa staje się trudna. Rozwiązuję to w ten sposób, że kiedy przychodzi Marian dnia następnego, jednej trzeciej ściany już nie ma, a ja stoję z młotem w dłoni. Na tle tej ściany opowiadam, jaka to głupia sprawa: spać nie mogłam z nerwów, że „tej ściany to się, kurwa, nie da, a dzieci głodne ojca przez miesiąc nie zobaczą”, więc przyjechałam o szóstej i tak tym młotem w zdenerwowaniu walnęłam, że no jakoś trochę udało się zrobić w godzinkę”.
Potem jeszcze inne dziwne rzeczy się dzieją, na przykład nie da się kołka włożyć w ścianę, bo kołek wypada. To jest dramat i nie ma na to rozwiązania. Zastanawiam się wtedy głośno, czy nie jest tak, że jak się wierci ósemką, a wkłada kołek szóstkę, to mogą pojawić się luzy? Tłumaczę , że skoro obok wywiercił dobrą dziurkę, to ta, którą wcześniej zrobił, stanowczo musi zostać zalepiona, wygładzona i zamalowana. I że stanowczo nie chcę tam czegoś sobie powiesić, żeby zakryć dziurę. I że nie mam wiertła szóstki, bo w torebce noszę tylko papier ścierny, zestaw śrubokrętów i siodełko od roweru. I to akurat nie jest ironiczne; takie są fakty.
Z budowaniem od podstaw jest gorzej, dlatego stanowczo odmówiłam udziału w budowaniu garażu, bo się na tym znam tylko na tyle, aby wiedzieć, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
Musicie wiedzieć, że zgodnie z moim ustaleniami budowa garażu o powierzchni siedemnastu metrów kwadratowych trwa dwa lata i potrzeba do tego trzech ekip budowlanych.
Pierwsza ekipa była ekipą niezwykłą, bo miała wspaniałą umiejętność stawania się totalnie niewidzialną. Ilekroć przyjeżdżałam na miejsce zbrodni, nie zastawałam nikogo. I tak przez dwa miesiące bezchmurnego sierpnia i września. W październiku pojawiły się surowe ściany, a w moim sercu zapłonęła iskierka nadziei, że coś się jednak wydarzy. Jednak nie, przez kolejny miesiąc nic się działo, do momentu, kiedy w listopadzie zrobili wylewkę i spadł deszcz. Zaskoczenie było niemiłosierne, bo to przecież Polska i listopad, a tu nagle opady. W takich warunkach nie dało się pracować, chociaż raz widziałam człowieka w kaloszach, który w deszczu rzucał cementową zaprawę na zewnętrzną ścianę budynku. Człowiek ubrany był w worek chroniący go przed deszczem. Ściany przed deszczem nic za bardzo nie chroniło i jakoś ta zaprawa nie chciała wiązać.
Podziękowałam panom uprzejmie za współpracę, informując, że gdybym chciała mieć to zrobione po chuju, to zrobiłabym to sama.
Druga ekipa była wielce entuzjastycznie nastawiona, a przynajmniej te pięćdziesiąt procent właścicieli, które przyszło podpisać umowę. Było to dzień po pierwszym meczu Euro z polskim udziałem. Jak zostaliśmy uświadomieni przez obecną część zarządu, druga jej część bardzo mocno kibicowała i z tego powodu, od rana cierpi na chorobę „Pomeczowa”. Pomeczow to Rosjanin, który chwilę po tym, jak ludzkość odkryła koło, a potem kulę, i zaczęła w nią kopać, odkrył, jak uzyskać wódkę z ziemniaka.
Deklaracja trzeźwej części zarządzających firmą w kwestii terminu ukończenia prac bazowała na dość przekonującym argumencie, że jeśli się nie wyrobią, to już nigdy tego nie skończą, bo „ha, ha, heh, za dwa tygodnie kończą się wizy wszystkim tym zatrudnianym Ukraińcom, he, he”. W dupie z wykresami Gaussa, z prostą matematyką, zakładającą, że łączny czas pojedynczych zadań, które następują sekwencyjnie, nie może być dłuższy niż czas wszystkich robót.
I teraz po czterech tygodniach dzwonią z grzecznym pytaniem, czy ja aby nie mam jakiegoś tynkarza.
Mój plan był taki, aby oddelegować wszystkie zadania spółdzielni mieszkaniowej, która nadzoruje ekipę budowlaną. Ekipa budowlana postanowiła oddelegować tynkowanie mnie, tak więc w pięćdziesięciu procentach zrobiliśmy wszystko dobrze. Bo jak się człowiek na czymś nie zna, powinien to zlecić komuś innemu. W połowie zrobiliśmy wszystko źle, bo zlecać jednak trzeba komuś, kto się na tym zna.