Przeprowadzam rozmowę motywującą w pracy.
– Świetnie pani to zrobiła. Ciekawe rozwiązanie!
– Pani Asiu, bo ja nie wiedziałam, jak to zrobić, a nie chciałam pani głowy zawracać, więc pomyślałam tak: skoro nie wiem, spróbuję zrobić tak, jak zrobiłaby pani Asia. I tak zrobiłam, za przeproszeniem, od dupy strony i nie po kolei. No i proszę, jak ładnie wyszło!
Dzień bez rozczarowań.
J: Zobacz, kupiłam ci taki milutki zimowy sweter. Jeśli chcesz, możesz go założyć do szkoły.
S: Faktycznie fajny! Całe dłonie mieszczą się w rękawach.
J: Cieszę się, że ci się podoba.
S: A ty jaki będziesz miała przez to udany dzień…! Udało ci się kupić dla mnie ubranie, które mnie nie rozczarowało!
Oszukały mnie blogerki.
Kiedy jakieś dwa miesiące temu postanowiłam zostać blogerką, zapytałam Google, po co to się robi.
Dobry Google zaprosił mnie do krainy blogerek – na ich fora i grupy.
Koleżanki blogerki, dzieliły się swoim bogatym doświadczeniem. Mówiły, że blogowanie uczy systematyczności. To mnie nie przekonało. Mówiły też dużo o samorozwoju, dzieleniu się ze światem swoją wiedzą. To mnie nie przekonało.
W końcu obiecały, że jeśli będę bardzo się starać i pisać systematycznie, to dostanę do testowania kosmetyki. Nie obiecywały dużo; mówiły, że na początku Rossmann, w zamian za recenzję, może mi wysłać jakiś szampon. To mnie przekonało.
Nie wiem, do czego miałyby mi się przydać samodyscyplina i rozwój; szampon mógłby być użyteczny.
Zrobiłam, jak kazały – pisałam regularnie przez miesiąc i bardzo się starałam. Teraz stoję pod prysznicem z mokrymi włosami i nie mam szamponu. Mój się skończył, a Rossmann nowego nie przysłał.
Będę złą teściową.
Stoimy w korku i tak sobie rozmawiamy:
S: Mamo, czy kiedy będziesz mnie odbierać ze szkoły, mogłabyś się postarać i być miła dla Krzyśka? Nie chciałabym, żebyś złamała mu serce.
J: Dlaczego miałabym złamać mu serce?
S: On jest teraz w trudnym momencie życia, bo jest we mnie zakochany i fakt, że moja mama go nie lubi, mógłby go załamać.
Chromosomy w normie.
Kiedy odwożę Sylwię do szkoły, często mijam tych samych ludzi. Na skrzyżowaniu mijam zazwyczaj mężczyznę z dodatkowym chromosomem.
Stoi przed przejściem, w za dużym dresie i za małej czapce z daszkiem. Stoi, dumny z siebie; dumny, bo jest kierownikiem skrzyżowania. Stoi na czerwonym świetle i energicznym ruchem ręki pozwala samochodom przejechać. Od czasu do czasu sprawdza również, czy te stojące równolegle do niego nigdzie nie jadą. Prawą dłonią wstrzymuje ruch części pojazdów, które zatrzymały się na czerwonym, lewą pozwalając ruszyć tym, które mają zielone. Kiedy światła się zmieniają, władczym gestem nakazuje samochodom się zatrzymać. Tak, jest szefem skrzyżowania.
Uśmiecham się pogodnie, myśląc, że to urocze. I tak nie ma na nic wpływu, ale z gracją i powagą zawiaduje ruchem drogowym.
Jadę potem do pracy, ja i moje idealne ilościowo oraz jakościowo chromosomy. Wydaję zgody, gdzieś oponuję, potem uprzejmie przychylam się do jakiejś prośby.
Dziś na przykład rozpatrzyłam podanie o uregulowanie zaległej faktury. Rozpatrzyłam pozytywnie. Oddaliłam też wniosek męża o dodatkową porcję obiadu. Tak sobie kierownikowałam, święcie wierząc, że posiadam moce sprawcze.
Pod palaczowym daszkiem
Palenie papierosów ma często charakter towarzyski. Na fajce poznajemy ludzi, nawiązujemy znajomości. Mnie te wszystkie między-ludzkie zachowania wychodzą słabo, więc palę od zawsze – dzięki temu czasem udaje mi się zamienić z kimś trzy słowa. Myślę wtedy, że nie jestem super aspołeczna, tylko po prostu aspołeczna i czuje się ze sobą nie tak źle.
Palacze z palaczami rozmawiają o różnych ciekawych rzeczach. O tym, że pogoda chujowa, o tym, że autobusy się spóźniają, o tym, że w pracy mogłoby być lepiej. Tak sobie z palaczami rozmawiamy. To taki nasz klub, w którym zazwyczaj zajmujemy się oceną chujowości zdarzeń meteorologicznych.
Ludzie, którzy nie palą, nie zrozumieją tego. Zdarzają się jednak tacy, którzy chcieliby nie palić – i należeć do klubu. Skradają się czasem pod palaczowy daszek i próbują zagadać. Grzebią w tych swoich mózgach, grzebią i prawie zawsze wpadają na pomysł powiedzenia czegoś w stylu: „Ach, ja to nie palę… Palenie jest szkodliwe. Nie wiem, jak wy możecie się tak truć”.
Ostatnio jeden taki przyszedł pod mój daszek i ni stąd, ni zowąd zapytał, czy ja się nie boję „tak palić”. Czy ja się nie boję, „że mnie rak zabije”.
Ogólnie to ja się wielu rzeczy boję. Prądu się boję. I gdy coś tak w nocy spadnie, szurnie, zahałasuje, to się boję. Boję się też garbatych ludzi, chociaż to nieładnie i niestosownie. No ale się boję. Pająków się nie boję. Ślimaków też nie, ale bywają raczej nieprzyjemne.
– A ty się nie boisz, że cię miażdżyca zabije? – pytam. – Ty masz spokojnie z 30 kg nadwagi. Nie boisz się tak wpierdalać tę drożdżówkę?
No bo ja słaba jestem w te rozmowy ludzko-ludzkie.
Wspomnienie wiosny
Działki Leśne to zdecydowanie moja ulubiona dzielnica Gdyni. Tu zawsze dzieje się coś ciekawego. Dzisiaj na przykład:
– Bo ty to jesteś pijak i tylko pijesz i pijany jesteś – pokrzykuje zdecydowanie nietrzeźwa kobieta siedząca na ławce pod lasem. – I przez to twoje picie wszystko tak wygląda. Z tym piciem musisz coś zrobić, rzucić to picie.
– No ja? Pijak? – pyta grubas o czerwonej twarzy, lekko bujając się to z prawej na lewą, to niebezpiecznie do przodu, by w ostatniej chwili złapać pion. – Nie jestem i cię kocham i mogę nie pić i nie będę. A teraz chodźmy na piwo.
Przez chwilę na twarzy kobiety widać było nadzieję, która teraz przechodzi w furię.
– Jakie piwo, jak mówię, że pijak jesteś i rzucić masz!
– No rzucę. Picie rzucę albo ciebie rzucę. Wypiję piwo, to pomyślę.
Trochę zrobiło mi się przykro, że alkohol wygrywa z miłością. Potem zrobiło mi się przykro, że zrobiło mi się przykro, bo jeszcze przed chwilą było mi wesoło. Głównie dlatego, że jaskółkopodobne ptaki zrobiły sobie gniazdo w rynnie na moim balkonie i teraz mam pisklaki. Nie da się smucić, kiedy pracuje się na balkonie obok bandy drących się pisklaków.
Planowałam wracać do domu, zasmucona smutkiem, kiedy pod monopolem spotkałam dwóch kolesi wpatrujących się w siebie. Jeden ubrany w dresy i klapki, drugi w krótkich spodenkach i adidasach. Nie byłam zachwycona wizją bójki, bo bójki ciężko się omija, ale – ku mojemu zdziwieniu – to nie bójka miała się za chwilę zacząć:
– A ja cię znam!
– No, też cię znam.
– No pewnie, bo mieszkasz obok, niedaleko mnie.
– No, mieszkam.
– A ty tak po piwo?
– No, piwo kupiłem. A ty tak sam to piwo pijesz pod sklepem.?
– No, piję tak sobie, bo ciepło.
– No, to jak my sąsiedzi jesteśmy, to możemy się razem napić.
– No możemy.
I poszli tam, gdzie przed chwilą rozpadł się związek, a nowa przyjaźń zaczęła się rodzić czy też wykluwać jak pisklaki.
Czasem oblewam się kawą.
Są takie dni, kiedy wstaję z entuzjazmem godnym listopada, czyli w najlepszym wypadku – umiarkowanym.
Jest ciemno, jest zimno, jest bez sensu. Walczę, ale to nie jest mój dzień. Mój dzień może mieć miejsce w kwietniu, w czerwcu, nawet we wrześniu. Nigdy w listopadzie.
Po ośmiu godzinach pracy wszystko, co udało mi się osiągnąć, to wylać na siebie kawę. W sumie to nie jest prawda. Udało mi się jeszcze zrobić z trzech małych problemów – sześć dużych. Trudno.
Jadę odebrać córkę ze szkoły i wtedy przypominam sobie, że byłam tak zaabsorbowana swoim brakiem produktywności i komplikowaniem spraw prostych, że zapomniałam o jedzeniu.
Pakuję dziecko do samochodu i jadę na poszukiwania fastfoodu. Wyznaczam sobie cele, realne i mierzalne: nie chcę się już dzisiaj niczym oblać. Chcę zjeść burgera. Chcę przeczekać, aż dzień się skończy. To wszystko, czego oczekuję dzisiaj od życia.
Jemy frytki polane olbrzymią ilością ketchupu. Ketchup był w szklanej butelce – bardzo praktyczne. Wyładowałam na nim całą moją frustrację, waląc w denko i energicznie potrząsając.
– Patrz, mamo – mówi Sylwia, wskazuje kobietę w rogu sali – jaka ta pani przy sąsiednim stoliku jest śliczna. Jak ona się idealnie pomalowała.
Rzucam nienawistne spojrzenie w kierunku stolika. Faktycznie, wygląda jak ktoś, kto nigdy nic na siebie nie wylewa.
– Ty nie nosisz takich ślicznych sukienek, a czerwoną szminkę to masz może jedną. – Sylwia krytycznie mierzy wzrokiem mój luźny sweter.
– Byłoby mi łatwiej, gdybyś nie oklejała mnie naklejkami – odcinam się, ściągając z ramienia wielką odznakę „dzielny pacjent”. – Daj mi zjeść w spokoju.
Jemy w spokoju, do czasu kiedy Sylwia wybucha dzikim śmiechem.
– Patrz, co ta pani robi z ketchupem – wykrzykuje. – Nie umie polać frytek. Siły nie ma. – I dodaje, poważniejąc: – Jako matka byłaby zupełnie bezużyteczna.
– Byłaby beznadziejną matką — zgadzam się. – Jej dzieci musiałyby jeść frytki z dżemem.
Przyklejam naklejkę „wzorowy pacjent” z powrotem na sweter. – Fajnie, że dałaś mi tę większą – dodaję.
– Nie ma sprawy – odpowiada córka. – Tak naprawdę dałam ci większą, bo była brzydsza. Chciałam sobie zostawić tę różową.
Anna Karenina i klocki hamulcowe
Jadę do mechanika, bo mój samochód piszczy i świeci czerwoną kontrolką. Podobno coś jest nie tak z hamulcami. Zastanawiam się, ile osób zginęło, jadąc do mechanika z zepsutymi hamulcami. Pewnie wiele.
Jadę przez las. Wszystko jest rudo-żółte. Ładne. Przychodzi mi do głowy, że jeśli wypadnę z drogi, to może będę leżeć w tych liściach. Nie wydaje mi się, aby liście mogły zamortyzować mój upadek, tak abym przeżyła, ale przynajmniej nie będę wyglądać najgorzej. Lubię jesienne liście. Szkoda, że znowu jestem niepomalowana. Tym razem to nie kwestia próżności; tu chodzi o wizerunek i o zabobony. Kiedy oglądasz Annę Kareninę, przez cały czas zastanawiasz się, czy padła ofiarą systemu, czy była zwyczajnie głupią, egoistyczną suką. I wtedy przychodzi ostatnia scena, w której Anna Karenina umiera i wygląda pięknie. Rozumiesz już, że nie mogła być zła; źli ludzie nie potrafią być tak piękni, bo zło musiałoby jakoś z nich wyłazić – w postaci opryszczki albo przynajmniej wągrów.
Kończy mi się puder, muszę zamówić. Teraz nie tylko kontrolka piszczy, piszczą też moje hamulce. Mam przed sobą jeszcze 20 km, więc szanse na przeżycie znikome. Zastanawiam się, czy nie powinnam wysłać do męża ostatni SMS. Robię w głowie przegląd obejrzanych filmów i zastanawiam co, się pisze w takim SMS-ie. To powinno być coś z wyznaniem i przepraszaniem: „Kochanie, pewnie już się nie spotkamy. Musisz wiedzieć, że tak naprawdę udawałam, że rozumiem prawo Webera-Fechnera. Tak naprawdę wiedziałam o nim tylko tyle, ile zrozumiałam z Big Bang Theory„.
Bez sensu, równie dobrze mogę napisać: „Nie żyję, ale nie martw się, i tak byłam nie najbystrzejsza”. Myślę dalej. Nie mogłabym pracować jako copywriter – deadliny nie pobudzają mojej kreatywności. Może na kogo innego zadziałałby deadline mierzony starciem klocków hamulcowych.
Wyjechałam na obwodnicę. Nie ma już lasu. 15 km do celu. Ciężarówka z naczepą, która jedzie przede mną, gubi koło. Koło pędzi pod prąd i prawie ścina mi lusterko. Naczepa zaczyna przechylać się w lewo i teraz pędzi nachylona pod kątem 60 stopni do asfaltu. Kierowca odbija w prawo. Ścina trzy pasy, ciągnąc naczepę po asfalcie. Przez chwilę widzę tylko ścianę iskier. „Jak duża szlifierka” – myślę. Potem już tylko stoję na lewym pasie. Wszystko śmierdzi topionym asfaltem, rozgrzanymi oponami i czerwonym od tarcia metalem. „Śmierć nie powinna śmierdzieć w ten sposób” – myślę. Nie wiem, dlaczego zawsze wydawało mi się, że jeśli śmierć ma zapach, jest to zapach jaśminu.
Nie wiem, dlaczego jestem na lewym pasie, skoro jechałam prawym. Nie wiem, jakim cudem zielone BMW, które było przede mną, stoi teraz na prawym poboczu. Kobieta w samochodzie obok mnie – ryczy. Nic nie wkurza bardziej niż ludzie, którzy ryczą, kiedy starasz się udawać, że nic cię nie rusza. „Przestań się mazać jak jakaś pizda” – mówię niby do niej, ale bardziej do siebie. Muszę ruszyć. Podjeżdżam do ciężarówki, która wyhamowała na poboczu i zaglądam do środka, czy kierowcy nic nie jest. Raczej jest tylko w szoku. Chcę zapytać, jak jego zdaniem pachnie śmierć, ale ludzie nie lubią wariatów.
Wymyśliłam, co napisałabym do męża. Brzmiałoby: „Co to jest: ma dwie nogi i krwawi?”, a mąż odpisałby, jak zawsze zresztą; „Pół psa, ha ha”. A wtedy ja odpisałabym: „Nie tym razem”. Na pewno doceniłby moje czarne poczucie humoru w chwili śmierci.
Wszystkich Świętych to czas refleksji
Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że ja mogę się starzeć. Nic mnie nie tknęło, kiedy zorientowałam się, że kremy „under twenty” nie są adresowane do mnie i musiałam zmienić serię 20+ na 25+.
Zero podejrzeń, kiedy babka Croppa uznała, że nie należę już do ich grupy docelowej i nie dała mi ulotki.
Nic, kiedy moje wiecznie-robiące-zamęt-dziecko oznajmiło wytatuowanej kasjerce z piercingiem: „Wie pani, że moja mama też kiedyś była taka szalona…? Też nosiła takie kolczyki w twarzy, a jeden miała nawet w języku? Oczy też malowała taką ciemną kreską”.
Kasjerka spojrzała wtedy na mnie, a że była 7.40, widok przedstawiałam raczej opłakany. Stałam z włosem oklapłym, ze świecącym nosem i z tymi moimi porannymi, fioletowymi sińcami pod oczami. Kasjerka pobladła, dostrzegając najwidoczniej w mojej twarzy swoją twarz w przyszłości. Czułam się jak duch nadchodzących świąt z „Opowieści Wigilijnej”, patrzyłam więc tylko przepraszająco, że jestem przyszłością tak rozczarowującą, jednocześnie próbując zasłonić połą kurtki plamę od kawy na za dużej bluzie od dresu.
Kiedy wychodziłyśmy, dziewczyna miała już łzy w oczach. Więcej jej nie widziałam.
Ale nawet wtedy nie przyszło mi do głowy, że to starość tak z człowieka wyłazi, w tym braku piercingu i mocnej kreski.
Zresztą, jak niby miałabym być stara, skoro ja nawet nie jestem dorosła? Przecież siadam czasem na balkonie i tak się zastanawiam, kim zostanę, jak już będę dorosła. Kiedyś myślałam, że gdy to nastąpi, będę miała co najmniej z metr siedemdziesiąt. Trochę zaczynam w to wątpić, bo muszę jeszcze urosnąć jakieś 6 cm, ale nie tracę nadziei. Czasem myślę, że jak będę dorosła, to zostanę kimś ważnym – to mogłoby być fajne. Albo aktorką. Piosenkarką raczej nie, tak naiwna nie jestem. Może kierowcą ciężarówki? Nie podejmuję ostatecznej decyzji, bo takie kwestie trzeba dogłębnie przemyśleć, a ja mam przecież jeszcze dużo czasu.
Niestety, są na świecie ludzie, którzy pewne rzeczy uświadamiają ci w sposób dość brutalny. Kiedy poszłam kupić karnet na siłownię, przeczytałam, że na legitymację studencką oferują zniżki. No i były, jak w SKM-ce, do 26. roku życia. Pani dość obcesowo wytłumaczyła mi, że mogę sobie studiować, ćwiczyć i robić, co chcę, aby zatrzymać złudzenia, ale jak się kończy 26 lat, to się jest już dorosłym i trzeba za to płacić.
Najgorsze jest to, że różnica w cenie karnetu wynosiła 10%, czyli 12,90 zł. Więc ona mnie za pieprzone 12 zł i 90 gr pozbawiła złudzeń. Złudzeń pielęgnowanych latami.