Dawno mnie tu nie było. Zaraz Wam to wynagrodzę, bo niosę pewną ciekawostkę. Takich dziesięć faktów o… Read More
Dawno mnie tu nie było. Zaraz Wam to wynagrodzę, bo niosę pewną ciekawostkę. Takich dziesięć faktów o… Read More
– Albo jesteś smutna, albo coś kombinujesz – zagajam pełna najgorszych przeczuć, bo nie wydaje mi się, aby dzisiejszy dzień przyniósł jakikolwiek powód do smutku. Był pełen cukru i węglowodanów, warzywa występowały w nim w ilościach znikomych, więc wieczorem Sylwia z pewnością ochrzci go jako najlepszy dzień w życiu. Sylwii rok składa się z około 200 najlepszych dni w życiu i 165 najgorszych dni w życiu. Dni przeciętne nigdy się nie zdarzają.
– Nic nie kombinuję – zarzeka się Sylwia z miną, która nie oznacza pełnej szczerości. Oglądanie wszystkich odcinków „Lie to me” jednak miało jakiś sens.
– Więc co cię tak martwi? – zadaję pytanie-zasadzkę. Wiem, że zaabsorbowana kombinowaniem, nie będzie w stanie wymyślić wiarygodnego zmartwienia.
– No, dobra. Może martwię się tylko trochę – tłumaczy. – Tak sobie pomyślałam, że w czwartej klasie ma się nowych nauczycieli i nowego wychowawcę i to wcale nie jest mi na rękę. Jeśli dobrze policzyłam, do września zostało siedem miesięcy. Ja nie jestem gotowa na rozstanie z naszą panią. Poza tym nic nie kombinuję – zapewnia. – Gdyby jakiś nauczyciel przyszedł do pracy pijany – wraca po chwili do tematu – to trzeba by go było zwolnić, prawda?
Potwierdzam: nauczyciele zdecydowanie powinni być trzeźwi. Moja odpowiedz wyraźnie uszczęśliwiła Sylwię.
– Więc gdyby wszyscy nauczyciele czwartoklasistów przyszli do szkoły pijani, wszystkich trzeba by było zwolnić? – dopytuje.
– Zdecydowanie tak to by się skończyło.
– I jeśli oni będą na przykład po dziesięciu piwkach albo butelce wódki, to dyrektorka ich zwolni i powie: „Ojej, ojej, nie mam nauczycieli, musicie zostać z waszą starą wychowawczynią”? I nasza klasa będzie uratowana! Tylko dalej nie wiem, co można zrobić, aby wszyscy nauczyciele byli pijani.
Problem zgubienia dziecka wydaje mi się raczej abstrakcyjny. Mojego dziecka nie da się zgubić. Gdyby Sylwia oddaliła się na więcej niż 10 metrów, o jej nieobecności zaalarmowałaby mnie głucha cisza, przerwa w potoku wypowiadanych słów i nagle urwany filozoficzny wywód o wpływie superdrogich flamastrów pędzelkowych na jakość merytoryczną projektu literackiego.
To zdecydowanie nie jest mój problem. Sylwia, której zniknę z pola widzenia, tak głośno i stanowczo krzyczy: „Mamo!”, że niejeden zaalarmowałby Ośrodek Pomocy Terroryzowanym Rodzicom, gdyby taki ośrodek istniał.
Jednak czasem, kiedy jestem w galerii handlowej, a głos obwieszcza z głośników, że czteroletni Filip czeka na rodziców w punkcie informacyjnym, moje matczyne serce przeszywa bolesny skurcz. Współczuję rodzicom, którzy w panice spędzili ostatnie minuty prawdopodobnie na desperackim biegu między regałami, panicznym pędzie alejką z sukienkami, zaglądaniu do przymierzalni i nagabywaniu przypadkowych ludzi, czy nie widzieli ich potomka.
Tak było i dzisiaj, kiedy przepełniona klientami galeria poinformowana o odnalezionym dziecku. „Czteroletni Filip oczekuje na rodziców w punkcie informacyjnym na parterze” – oznajmił ciepły głos w głośniku. Mężczyzna obok mnie odłożył na półkę Air Maxy, które właśnie oglądał, klepnął się w głowę jak człowiek, któremu umknęło bardzo banalne słowo, i choć miał je na końcu języka, nie był w stanie niczego wyartykułować. „Ach, Filip!” – szepnął i ruszył w kierunku schodów prowadzących na parter.
Kiedy w czerwcu zeszłego roku zamieściłam na fb ten wpis:
„Dziecko moje zamiast żywić dozgonną wdzięczność za fakt, że ją urodziłam, i uznać, że na tym moje macierzyńskie obowiązki się skończyły, ustępując zwyczajnej dobroci i gratisom, podejście ma raczej roszczeniowe.
Ostatnio na przykład mianowała mnie swoją fryzjerką. Trochę w tym mojej winy – w przypływie geniuszu, spowodowanego zdecydowanym pogorszeniem stanu mojej cery, pognałam do kosmetyczki, a że godzina była popołudniowa i nikt nie chciał w tym czasie bawić się w nianię, postanowiłam, że kiedy zamkną się za mną drzwi salonu kosmetycznego, posadzę dziecię na stojącym obok fotelu fryzjerskim. Oddałam ją w ręce stażystki, czego efektem była niezamierzona asymetria, widoczna pod każdym kątem, oraz zmasakrowane końcówki włosów.
W dzieciach najbardziej nie lubię Świnki Peppy. Świnka Peppa jest nieodłącznym atrybutem dziecka. Naturalnie na początku przygody z rodzicielstwem, kiedy wszyscy staramy się być superekstrarodzicami, nauczyłam się chrumkać perfekcyjnie tak samo jak główna bohaterka tego animowanego serialu. Co więcej – upolowałam w Lidlu kolekcję piżam z Peppą i Dżordżem i cierpiałam z godnością. Do dzisiaj nie rozumiem jednak, dlaczego Tata Świnka jest taką straszną pizdą, a Mama Świnka zasuwa z dzieciakami, w pracy i w ochotniczej straży pożarnej i nie każe mu dorosnąć.
O ile dobrze pamiętam, chodziłam wtedy po świecie i opowiadałam, jak to moje rodzicielstwo jest pozbawione telewizora, jak poświęcamy czas pracom manualnym, edukacji, rozwojowi i kreatywnym zabawom. Powiem Wam jednak w tajemnicy, że to nie była prawda; ja po prostu nienawidzę strażaka Sama i wiecznie niegrzecznego pociągu, któremu na koniec i tak się upiecze. Tylko przez tę nienawiść moje dziecko mogło rozwijać swoją kreatywność, gdy sprawdzało, które elementy zabawki da się zaaplikować do nosa i jak zrobić sobie zabawki z kotów kurzu, mając maksymalnie ograniczony dostęp do mediów. Nawet teraz, kiedy próbuję sobie odtworzyć repertuar, jaki zgotował dla mnie producent filmów dla trzylatków, czuję niepokój podobny do tego, który pojawia się, kiedy ktoś przejedzie paznokciami po tablicy.
Raz na jakiś czas spotykam istotę ludzką płci różnej – to już zależy od przypadku – i z taką istotą rozmawiam o tak zwanej dupie Maryni. Piszę „tak zwanej”, bo tak naprawdę chyba nigdy z nikim nie rozmawiałam jeszcze o dupie Maryni. O różnych dupach – i owszem. O dupie Kardiashianek może nawet. Ale teraz, pisząc, że niby o dupie, chcę podkreślić, że rozmawiam o tematach raczej błahych. Pierdołach pospolitych. Że jak gotuje się rosół, to trzeba warzywa zalać zimną wodą, a jak chce się ugotować warzywo do konsumpcji bezpośredniej, a nie w postaci wywaru, to lepiej wrzątkiem. O pogodzie i sweterku, że fajny ta osoba ma, taki lekki, a jednak ciepły. I od tych tematów lekkich przechodzimy czasem do tematów ważkich. Zazwyczaj jakoś płynnie przechodzimy. Człowiek coś tam plecie o wspomnieniach z wakacji, o zapachu sosny i przetworach babci i nagle otwiera przede mną swe serce, mówiąc coś w stylu:
– Ty to przynajmniej dziecko masz, a ja życie przegrywam.
Moją przychodnię traktuję z nabożną czcią, dlatego teraz odczuwam pewien lęk, zupełnie jakbym miała bluźnić, obrażać świętości. Mimo wszystko jednak się odważę. Czuję silną potrzebę zrozumienia. Może podczas pisania znajdę odpowiedzi, których szukam.
Przychodnia rejonowa jest miejscem wielokrotnych cudów – przynajmniej takie mam wrażenie, bazując na swoich doświadczeniach z przeszłości.
Pozornie wszystko wygląda normalnie. Niewprawne oko mogłoby przegapić subtelne sygnały świadczące o nienajlepszym stanie psychicznym mojej córki. Wesoła zabawa i radosne śpiewy przerywane są chwilami, w których mam wrażenie, że gęsta mgła melancholii opatula i przydusza tę moją najważniejszą istotę na świcie. Martwię się, więc staram dyskretnie wypytać, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy, odpowiada mi jedynie ciężkim westchnieniem i zapewnieniem, że wszystko w porządku.
Starałam się nauczyć Sylwię grać w „Simsy”, bo uważam, że to lepsze dla mózgu niż bezmyślne oglądanie YouTube. Problem polegał na tym, że Sylwia jest konsolowcem; gra na komputerze strasznie ją nudziła i powodowała, że traciła zapał. Grałyśmy więc razem w „Minecraf”, z moim mężem z kolei jeździła samochodem i biła kolejne rekordy w „Forza”.
Ostatnio przybiegła do mnie z pytaniem, czy może pojeździć samochodem. Zgodziłam się, szczęśliwa, że będę mogła w spokoju przygotować obiad.
Miała przyjść do mnie koleżanka z synem. Niby normalna sprawa, kiedy jest się zwierzęciem stadnym. Nie jestem. Jestem aspołecznym bucem.
Staram się nie przeszkadzać gościom i tego samego od nich wymagam. Lubię takich gości, którzy wiedzą, gdzie znajduje się kawa i gdzie leży cukier. Takich, którzy nie przechodzą mi przed ekranem, gdy jako Lara Croft penetruję mroczne bagna lub wdrapuję się na lodowiec. Mój mąż i Sylwia spełniają wszystkie warunki, reszta ludzi – nie zawsze.
Ogólnie ten tydzień pod względem towarzyskim okazał się szalony. Zjawił się u mnie spec od ubezpieczeń, kurier, i teraz jeszcze koleżanka z synem.
Nie znam się na synach, nie moja działka. Mam kierownicę do PlayStation, więc koledzy Sylwii mnie lubią. Niestety, PS jest teraz w naprawie. Do tego tablet rozładowany.