W dzieciach najbardziej nie lubię Świnki Peppy. Świnka Peppa jest nieodłącznym atrybutem dziecka. Naturalnie na początku przygody z rodzicielstwem, kiedy wszyscy staramy się być superekstrarodzicami, nauczyłam się chrumkać perfekcyjnie tak samo jak główna bohaterka tego animowanego serialu. Co więcej – upolowałam w Lidlu kolekcję piżam z Peppą i Dżordżem i cierpiałam z godnością. Do dzisiaj nie rozumiem jednak, dlaczego Tata Świnka jest taką straszną pizdą, a Mama Świnka zasuwa z dzieciakami, w pracy i w ochotniczej straży pożarnej i nie każe mu dorosnąć.
O ile dobrze pamiętam, chodziłam wtedy po świecie i opowiadałam, jak to moje rodzicielstwo jest pozbawione telewizora, jak poświęcamy czas pracom manualnym, edukacji, rozwojowi i kreatywnym zabawom. Powiem Wam jednak w tajemnicy, że to nie była prawda; ja po prostu nienawidzę strażaka Sama i wiecznie niegrzecznego pociągu, któremu na koniec i tak się upiecze. Tylko przez tę nienawiść moje dziecko mogło rozwijać swoją kreatywność, gdy sprawdzało, które elementy zabawki da się zaaplikować do nosa i jak zrobić sobie zabawki z kotów kurzu, mając maksymalnie ograniczony dostęp do mediów. Nawet teraz, kiedy próbuję sobie odtworzyć repertuar, jaki zgotował dla mnie producent filmów dla trzylatków, czuję niepokój podobny do tego, który pojawia się, kiedy ktoś przejedzie paznokciami po tablicy.
Lubię nastolatków, bo wbrew temu, co się o nich słyszy, często są to całkiem dobre i pomocne dzieciaki. Tak jak ten piętnastolatek, który wczoraj, kiedy na forum internetowym szukałam rozwiązania problemu z moim nowym, ale już niedziałającym e-papierosem, po sekundzie objaśnił: „Proszę Pani, proszę się nie martwić. Jest to problem z grzałką, która mogła ulec zalaniu. Proszę postępować według instrukcji, a problem zniknie”. A potem zamieścił obszerną instrukcję osuszania grzałki wraz ze wskazówką, że liquidy można wytwarzać samodzielnie, co jest dalece opłacalne.
Trochę mnie to wzruszyło. Nastolatek, a nie wykpił mojego nieobeznania w technologii; pomógł, a do tego zalecił oszczędność. Między innymi dlatego cieszy mnie każdy dzień, w którym moja własna córka wstaje bardziej nastoletnia i bardziej rozgarnięta.
Jaka więc była moja radość, kiedy zaproponowałam Sylwii, abyśmy skoczyły razem na „Gwiezdne wojny”, a ta – za nic mając święte prawo niespojlerowania – oznajmiła, że niegdzie ze mną nie pójdzie, bo w tej części wszyscy giną i ona na takie produkcji nie ma nerwów. Zakończenie znała, bo – jak się okazało – przed polską premierą było najczęstszym tematem rozmów na szkolnym korytarzu. Mogło to znaczyć tylko jedno: moje dziecko wystarczająco nasiąknęło popkulturą, aby oglądać filmy, które i mnie przynoszą dużo radości.
Wkraczanie w dorosłość zaczęłam od dużego kalibru, mianowicie pokazałam Sylwii dwa największe odkrycia XX wieku: suchy szampon do włosów oraz Ryana Goslinga.
Jeśli teraz złapaliście się za głowę, przerażeni wizją 10-latki oglądającej „Only good forgives” lub „Drive” – weźcie głęboki oddech. Nic takiego się nie stało. Zabrałam ją na „La La Land”. Nie odważyłabym się co prawda zabrać ją na film, gdybym nie wiedziała, czego się spodziewać, ale byłam na pokazie przedpremierowym, więc miałam stuprocentową pewność, że nie zobaczymy niczego gorszącego.
Gdybyście jednak chcieli chodzić z dziećmi na filmy przeznaczone również dla starszej publiczności, koniecznie zabierajcie ze sobą czapkę – jeśli kino zechce dwukrotnie puścić trailer „50 twarzy Greya”, dziecko siedzące z czapką na oczach może i będzie zabawnie wyglądać, ale na pewno nie zostanie zdemoralizowane. Sobie też załóżcie czapkę na oczy – nie chcecie tego widzieć.Miłość do musicali zapłonęła w sercu Sylwii wraz z pierwszym obejrzeniem „Dźwięków muzyki” i jest stale podsycana przez comiesięczne oglądanie „Mamma Mia”. Starałam się ją namówić na seanse w dłuższych odstępach czasu bo obchodzenie miesięcznic jest jednak nieco upolitycznione, jednak Sylwia stanowczo odmówiła.
To właśnie Netflix pozwolił nam wykonać kolejny krok w kierunku dorosłości, ofiarowując pierwszy sezon „Serii niefortunnych zdarzeń”, a więc i pierwszy nocny maraton filmowy. Binge watching jest dyscypliną uprawianą przeze mnie regularnie. Siadam w piątek wieczorem, żeby obejrzeć jeden odcinek, a budzę się w sobotę w porze obiadowej, po tym jak zobaczyłam czternaście godzinnych odcinków. Ten nasz maraton nie był planowany. Dopiero o drugiej w nocy zorientowałam się, że jest druga w nocy.
„Serię niefortunnych zdarzeń” kocham od zawsze. Uczucie, jakie towarzyszyło wiadomości, że Neil Patrick Harris gra tam jedną z głównych ról, było podobne do tego, gdy rozpakowujesz świąteczny prezent, spodziewając się nudnych skarpet, a znajdujesz coś, o czym marzysz (to znaczy ja zazwyczaj dostawałam skarpety, ale myślę, że gdybym dostała coś fajniejszego, czułabym się dobrze).
Niestety, jeśli chodzi o dorastanie kontra seriale, Sylwia nie wypada najlepiej, bo nie może zrozumieć, jakim cudem kolejny sezon będzie za rok i jak można skazywać świat na takie cierpienie, dlatego profilaktycznie sprawdza co drugi dzień, czy przypadkiem nie pojawił się drugi sezon.
Inną zaletą platformy streamingowej, jaką jest Netflix (który odpalam przez nie najłatwiejszy w obsłudze Apple TV), jest fakt, że bardzo nam pomaga w nauce angielskiego – Sylwia nie umie włączyć polskiego dubbingu, a domyślnie ustawiony jest język angielski. Dlatego dzielnie ćwiczy kolejne słówka aby zrozumieć co się dzieje.
Kolejną bajką, którą polecam, jest „Koralina” – film stworzony specjalnie dla tych rodziców, którzy mają ciężki czas w pracy, dużo na głowie i wieczne deadline’y. Tacy są właśnie rodzice Koraliny. Koralina wkurza się na nich i omal nie traci przez to życia. Zapoznałam Sylwię z tym kanonem kinematografii po tym, jak któryś dzień z rzędu nie miałam siły ani na to, aby być dobrą matką, ani na to, aby w ogóle być matką. Byłam raczej taksówkarzem z funkcją podawania tostów i twarzą wiecznie zasłoniętą laptopem. Film jest straszny, ale nawraca dzieci na ponowną miłość do rodziców. Wychowywanie strachem zawsze w modzie.