Kiedy okazało się, że jestem w ciąży, pomyślałam: „Nosz kurwa, trudno!” i że to właściwie wyjaśnia, dlaczego nie mogę obudzić się rano, a kiedy już wstanę, raczej mnie mdli.
Chwilę później wytarłam z brzucha żel do USG i zapięłam spodnie zsunięte wcześniej do badania. To były moje ulubione spodnie moro z dużymi kieszeniami na udach. Założyłam do nich czarną bluzę z kapturem, jedną z dwóch identycznych, które miałam i które nosiłam prawie codziennie.
Poprosiłam lekarza o zwolnienie z pierwszych trzech lekcji i poszłam do szkoły napisać sprawdzian z historii.
Prawdziwe załamanie nerwowe przeszłam dopiero po kilku miesiącach, gdy na kolorowym, trójwymiarowym USG po raz trzeci zadałam pytanie: „Czy jest pan pewien?” i w sposób całkowicie pozbawiony empatii po raz trzeci zostałam poinformowana, że tak, jest pewien, płód jest pozbawiony penisa, co świadczy o tym, że to dziewczynka.
Wracałam do domu kolejką, gapiąc się na zdjęcie owego pozbawionego męskości ufoludka, a mój mózg wyświetlał przerażające wizje różowych spinek do włosów i podobnej tandety, którą brzydziłam się z całego serca.
Zagadnięta przez kobietę zerkającą mi niezbyt dyskretnie przez ramię, powiedziałam, że dziewczynka, że piąty miesiąc, że tak, dziękuję i pani też wszystkiego najlepszego. Wysiadłam na najbliższej stacji, bo trochę obciach rozpłakać się w wagonie kolejki miejskiej.
Zwykle nie przepadam za ludźmi, jednak w swojej mizantropii nie jestem sprawiedliwa i w imię zasady, że człowiek boi się tego, czego nie rozumie, przyznaję, że najbardziej na świecie bałam się dziewczynek w różosukienkach i białych rajstopach.
Przez kolejne miesiące żyłam nadzieją, że może moje geny w jakiś sposób zadziałają i trafi mi się okaz dziecka bardziej do mnie podobnego.
Jeśli nadzieja jest matka głupich, moje dziecko może mówić do niej „babciu”, bo kiedy tylko Sylwia nauczyła się chodzić na tyle sprawnie, by zastraszać dzieci w żłobku (ewentualnie jakoś je przekupywać), zaczęła znosić do domu różowe przedmioty. W wieku lat trzech została przyłapana przed lustrem, jak swoimi stópkami chlupocze w mojej jedynej parze szpilek i pędzlem do cieni pudruje sobie twarz.
Przegrałam i musiałam się z tym pogodzić. Wydawało mi się jednak, że już jest dobrze. Do wczoraj, kiedy Sylwia postanowiła przymierzyć suknię księżniczki, którą musi założyć na szkolne przedstawienie.
Uznałam, ze dopytam nauczycielki, czy aby na pewno ma to być suknia balowa księżniczkowa. Niby tak, ale gdy przyniosłam suknię do szkoły, okazało się, że ma być balowa, ale nie księżniczkowa, i raczej taka, jaką noszą druhny w amerykańskich filmach.
Uprzejmie powiedziałam, że, kurczę, jest ósma rano, przedstawienie odbędzie się o szesnastej, nasza garderobiana akurat dzisiaj ma wychodne, a ja zupełnie nie wiem, gdzie leżą te nasze balowe, nieksiężniczkowe suknie. I że obawiam się też, czy nasz rodowy krawiec przed szesnastą da radę skroić coś nowego. Trochę się pośmiałam – ja, bo nauczyciele nie mają poczucia humoru – i olałam swoją pracę na rzecz poszukiwania czegoś „no wiesz, mamo, super, coś znajdź”.
No to szukam, a jedyną pociechę stanowi fakt, że na pytanie „Za jakie grzechy?” jestem w stanie kilka sobie przypomnieć.